Chociaż czasy pięknych, absolutnie wolnych dwóch miesięcy, prawie w całości przeznaczonych na czytanie minęły bezpowrotnie, trzeba przyznać, że wakacje (lato!) tuż-tuż, a to oznacza tylko jedno… obowiązek zrobienia wakacyjnej listy lektur! Nic nie jest lepszym ratunkiem na upalne dni i nic nie umila tak ciepłych nocy, jak właśnie książka. Na plaży czy pod jabłonką, w namiocie, przy ognisku, czy na ogrodzie w blasku odlatujących świetlików – książka na lato jest przedmiotem obowiązkowym.
Browsing Category
Inne teksty 
Chociaż wiele pisarzy, to w życiu codziennym zwykli nudziarze, większość z nich mogłaby się podzielić równie fascynującymi historiami, jakie opisują w swoich powieściach. O tym, że Hłasko był buntownikiem, wiadomo nie od dziś, ale sporo za uszami miał też Charles Dickens, Franz Kafka czy Hans Christian Andersen… Dlatego dziś o literackich kotkach i homarach, kilku pornograficznych zdjęciach, opakowaniach zjedzonych tabletek, przyjaźniach i rozstaniach – słowem: przed Wami 13 ciekawostek z życia sławnych literatów!

Chociaż Walentynki obchodzimy co roku i obdarowujemy się wzajemnie drobiazgami, spędzając we dwójkę romantyczny wieczór, tak naprawdę niewielu z nas wie, jaka jest historia świętego Walentego…
O pisaniu i wyzwaniach, którym musiał podołać, swoich bohaterach, przedwojennej i powojennej Gdyni, ulubionych książkach, a także kontynuacji “Domino”, czyli trzeciej części gdyńskiej trylogii – zapraszam na rozmowę z Michałem Piedziewiczem.
Główny bohater „Domino”, Konstanty Kotkowski, przypomina kota… Lubi Pan koty? Jest Pan właścicielem jakiegoś?
Michał Piedziewicz: Drażliwy temat. Nie mam. Ale lubię. A drażliwy dlatego, że wolę je od psów (co się właścicielom psów nie musi podobać). Dwaj przyjaciele: Kotkowski i Wilczyński – miałem nadzieję, że to żarcik, który nie wyda się tandetny.
Na szczęście bohaterowie nie żyją jak przysłowiowy pies z kotem, a wręcz przeciwnie – są dla siebie podporą w każdej sytuacji, chociaż z czasem los ich rozdziela. W „Domino” to właśnie Kot gra pierwsze skrzypce. Czy jego postać nadal będzie tak ważna w trzeciej części książki?
M.P: W „Domino” Kot gra ważną rolę, ale i Krzysztof nie mniejszą! Z tego jestem zadowolony – że stworzyłem postać, wokół której tak wiele się dzieje, której losy od początku do końca interesują czytelników, a której obecność w opowieści w zasadzie wziąć można w cudzysłów.
Wracając do Pani pytania – Kot w trzeciej części powinien się pojawić.
O czym będzie kolejna część?
M.P: „Domino” nie przypadkowo kończy się notatką Joanny, wnuczki Łucji. Trzecia część będzie zatem o niej, będzie pisana z jej perspektywy. Oraz z perspektywy jej brata. Czyli kolejnego pokolenia, które kręci się po Gdyni, zakochuje się, a jakże, wyjeżdża i wraca, próbuje ułożyć sobie życie. Zbyt wiele nie chcę zdradzać – ale rzecz zacznie się latem roku 1987.
Będzie zatem podobnie do tego, co już nam Pan pokazał: życie zwykłych ludzi w obliczu przemian historycznych i Gdyni. Ale to nie oznacza, że fabuła będzie przewidywalna. Czym zaskoczy Pan czytelników?
M.P: No właśnie… Zaskoczy, albo i nie zaskoczy. Proszę dać mi szansę.
Książkę planuje Pan ukończyć w marcu. Jaki będzie nosić tytuł?
M.P: Tego jeszcze nie wiem. Zresztą im więcej na ten temat mówimy, tym bardziej obawiam się, że nie powinienem tego robić. Jestem w trakcie pracy, wcale nie tak blisko końca, może lepiej nie zapeszać?
Ma Pan rację, lepiej nie zapeszać. Przejdźmy zatem do pytań bardziej ogólnych: którego bohatera lubi Pan najbardziej? Utożsamia się Pan z którymś z nich?
M.P: Kto to napisał: że autor utożsamia się z przecinkami? Lubię Grabskiego, bo miał marzenia i do rzeczywistości podchodził ze szczerym zapałem, a tymczasem pisać musiał reklamy… A potem został urzędnikiem… Cóż, tak bywa. Najbardziej zaś lubię Łucję – z początku naiwną, nawet bardzo, którą później życie zmusiło do tego, by stała się kobietą silną i odpowiedzialną.
Tak, metamorfoza Łucji jest dość, powiedziałabym, radykalna. Z pogodnej i miłej dziewczyny staje się zrzędliwą i nieszczęśliwą kobietą… Skąd pomysł na tak drastyczną przemianę wewnętrzną bohaterki?
M.P: Ale czy naprawdę nieszczęśliwą? Zrzędliwą, owszem, złośliwą – na pewno! Nie wiem dlaczego tak się stało. Mogłem sobie tylko wyobrazić – że to wszystko, co przeżyła, musiało ją mocno zahartować, ona musiała o swoich przeżyciach zapomnieć, nie pozwolić, by ją dręczyły. Ale czy to możliwe? Jak można żyć – wstawać, mówić „dzień dobry”, iść do sklepu, etc. – po tego typu doświadczeniach? Po tym wszystkim, co przeżyła – tak to sobie wyobrażam, tak ją, Łucję, czuję – ona nie mogła zbytnio przejmować się miłosnymi perypetiami córki. Dla niej to było śmiechu warte. Więc się złościła, była rozdrażniona, a jednak w głębi duszy pozostała czuła i wrażliwa. Ha, tym bardziej ją polubiłem! W trzeciej części też nie zejdzie ze sceny – i swoje do powiedzenia jeszcze dostanie.
Wrażliwości nie można jej odmówić, pokazują nam to sceny, gdy w pobliżu Łucji nie ma innych postaci. Zaskakuje też postać Konstantego… Dlaczego właśnie on znajduje się (obok Łucji) na pierwszym planie, skoro wcześniej skrywał się w cieniu Krzysztofa? Czy od początku zamierzał Pan uczynić z niego najważniejszą postać?
M.P: Słuszną ma Pani intuicję – Konstanty rozrósł się w trakcie pisania „Domino”. Ale i dla mnie to było interesujące, zaskakujące – że oto postać wcześniej drugoplanowa zaczyna żyć swoim życiem.
Inna sprawa, że w pewnej chwili myślałem, że druga część mówić będzie wyłącznie o wojnie. Wtedy wiadomo było, że nikt inny, jak tylko Kotkowski, grać będzie główną rolę. Na szczęście dość prędko zrozumiałem, że sama wojna mnie nie interesuje, że bardziej ciekawi mnie to, co z ludźmi, którzy wojnę przeżyli (a jednocześnie pamiętali szczęśliwe dla nich czasy przedwojenne) stało się później. I wtedy tak jakoś same z siebie zaczęły mi się przeplatać wątki Łucji i Kota, a cała opowieść nabrała rozpędu.
Jednak tego, jak się ich – Łucji i Kota – przyjaźń zakończy, nie wiedziałem niemal do samego końca. To bardzo przyjemne w pisaniu – że niekiedy to bohaterowie decydują o rozwoju sytuacji, trzeba ich tylko słuchać.
Pana postaci są fikcyjne czy wzorowane na Pana znajomych, może krewnych albo mające odzwierciedlenie w historii?
M.P: Fikcyjne. Na nikim nie wzorowane. Co się być może zmieni w trzeciej części.
W „Domino” moi krewni pojawiają się na podobnej zasadzie, jak niekiedy reżyserzy w swoich filmach: migają w trzecim czy czwartym planie – na przykład doker Franciszek w portowej rozmowie z Kotem.
Od początku myślał Pan o napisaniu trylogii? Która z tych części jest Panu najbliższa?
M.P: Tak i nie. Zacząłem opowieść w roku 1929, czyli w momencie, kiedy Gdynia była już, powiedzmy, miastem. Trzecim tomem miała ewentualnie być opowieść o roku 1989 – z wielką retrospekcją zahaczającą o wojnę i późniejsze lata. Z kolei w części drugiej chciałem się cofnąć w czasie – by opowiedzieć o dość w sumie tajemniczych – również dla mnie – latach, kiedy Łucja zjawiła się w Gdyni, kiedy poznała Grabskiego, a przede wszystkim złowrogiego Jana Króla.
Cóż… wszystko napisało się inaczej. Do tej opowieści o Łucji i Królu być może kiedyś wrócę.
„Dżokera” lubię, bo czas, o którym opowiadam ma w sobie jakąś jasność, to opowieść o latach dla moich bohaterów szczęśliwych. Z kolei „Domino” jest chyba ciekawsze, intryga jest prosta, ale, mam nadzieję, zaskakująca. No i Łucja – powtórzę – jest drapieżna, lubiłem o niej opowiadać.
W notce biograficznej dla wydawnictwa MG napisał Pan Urodziłem się zbyt późno, żeby zaliczać się do pokolenia które zmieniało historię (np. strajkami z roku 1988), ale i zbyt wcześnie żeby tamtych czasów nie pamiętać i nie przeżywać. To właśnie dlatego powstały Pana książki?
M.P: W pierwszej chwili powinienem powiedzieć, że nie… Ale jednak coś jest na rzeczy – o czym za moment.
Na początku było zdziwienie: że oto jest wielki temat, którego prawie nikt nie porusza. Czyli Gdynia – tamta Gdynia, z lat dwudziestych i trzydziestych, która w krótkim czasie z niewielkiej wsi stała się jednym z największych portów w Europie i która przyciągnęła dziesiątki tysięcy ludzi. W większości przyjeżdżali, bo musieli, za chlebem, inni robili to dla przygody, gdy wyczuwali dla siebie szansę. II RP była państwem biedy, wystarczy pomyśleć o Polesiu. Zaś Gdynia była Ameryką, Ziemią Obiecaną. I niektórym udało się zrealizować marzenia, innym nie.
Tak czy inaczej zaczynających niemal od zera przybyszów były w Gdyni tysiące, a co człowiek – kiedy zechcemy się w ich losy wczuć – to potencjalna historia do opowiedzenia. Dla kogoś, kto chce opowiadać to prawdziwy samograj.
Oglądałem wtedy serial Boardwalk Empire – akcja toczyła się w podobnej epoce, w podobnym „kostiumie”, siłą rzeczy zacząłem myśleć o Gdyni.
Z drugiej strony każda opowieść „w kostiumie”, to zawsze opowieść o czasach współczesnych. Już kiedy pisałem, zaczynałem rozumieć, że opowiadam o nas, dzisiejszych Łucjach, Adamach i Krzysztofach. Czyli o pokoleniu, które dostało od historii radość niepodległości i które od dwudziestu lat próbuje się w nowej rzeczywistości odnaleźć. Tamtej generacji historia wywinęła okrutnego figla – do pewnego momentu, właściwie do samego września, mogli się czuć świetnie, cieszyć się życiem – a potem wszystko się nagle i tragicznie skończyło. Do pewnego momentu – a pisałem „Dżokera” w roku 2013 – mogło się wydawać, że i nam nic nie grozi, że świat mamy obłaskawiony, że niczym nas on nie zaskoczy. Dzisiaj nie jestem tego pewien, wiemy, co się wokół dzieje.
Wracając jednak do pani pytania: kontynuacja „Dżokera” i „Domino” będzie – mam nadzieję – opowieścią właśnie o tych, którzy sami nie strajkowali, bo byli zbyt młodzi, ale wkrótce weszli w dorosłe życie. Zatem trzeci tom powstanie dlatego, żeby o tym doświadczeniu opowiedzieć. Ale kiedy pisałem notkę na okładkę „Dżokera”, jeszcze o tym nie wiedziałem.
Północ Polski opuścił Pan, kiedy udawał się na studia. To wtedy zapadła ostateczna decyzja, aby pozostać w Krakowie i nie wracać do Trójmiasta?
M.P: Nie wiem, nie pamiętam. Myślę, że to się często zmieniało. Myślałem, że wyjeżdżam na chwilę, że wrócę, potem, że zostanę w Krakowie na zawsze, następnie znów nie byłem (nie jestem?) tego pewien. Nie przeprowadziłem się do Australii, wszystko jest możliwe. Na razie jestem od Gdyni oddalony i być może dlatego łatwiej mi o niej pisać. O Krakowie – zwłaszcza współczesnym – chyba bym nie potrafił.
Może ten czar prysłby, gdyby Pan wrócił? Tęskni Pan za morzem?
M.P: Jedno jest pewne: pisząc swe opowieści na nowo się z Gdynią zżyłem. Przez wszystkie krakowskie lata często ją odwiedziłem, jednak ostatnio robię to mimo wszystko częściej i inaczej na nią patrzę. Lubię ją, kiedy jest się w niej na gościnnych występach, Gdynia musi się podobać. Oczywiście słyszę niekiedy narzekania, to chyba normalne, że mieszkańcy mają do codzienności dużo bardziej krytyczny stosunek. Ale właśnie – morze! Cieszę się, kiedy trwa gdzieś blisko.
Pisanie „Dżokera”, a następnie „Domino” pozwoliło Panu na chwilę powrócić w ukochane strony. Jakie trudności napotkał Pan podczas pisania tych powieści?
M.P: Trudności było oczywiście mnóstwo. Po pierwsze z odtworzeniem tamtej Gdyni – dziś to spore miasto, w takim zresztą wzrastałem. Tymczasem znane współcześnie budynki rosły wówczas w szczerym polu, stała na przykład poczta – ważne miejsce dla akcji „Dżokera” – a wokół niemal nic. Zatem musiałem się pilnować, by nie zaprowadzić bohaterów w miejsce, którego w roku 1929 jeszcze nie było. Albo wyglądało zupełnie inaczej. Ale w takim razie jak? To oczywiście kosztowało nieco pracy.
Inna trudność polegała na tym, by opowiadać ciekawie! Ba, to było najważniejsze i najtrudniejsze. Dziś zdarza mi się słyszeć, że może za dużo jest tego cukru w cukrze, Gdyni w Gdyni. Na szczęście nie wszyscy czytelnicy tak myślą. A ja po prostu uważam, że tak było trzeba – uczynić z Gdyni jedną z bohaterek „Dżokera”.
W obu Pana książkach ogromną rolę odgrywa muzyka – to ona nadaje powieściom klimatu. Opowie Pan coś o zespole, którego była Pan częścią?
M.P: Naprawdę pani tak sądzi? Że muzyka jest dla moich bohaterów ważna? Chyba nie zdawałem sobie z tego sprawy. A w moim życiu rzeczywiście była, choć sukcesów nie odnieśliśmy. Grałem na gitarze, wielkie mieliśmy ambicje – i myślę, że to dobrze, takie podejście uczyło mnie twórczego myślenia. A było to mroczne granie, o podobnym opowiem w trzeciej części.
Jest taki moment w książce, kiedy Kot tańczy z Dzidzią, nucąc przebój Ordonki (Pierwszy znak, gdy serce drgnie. Ledwo drgnie, a już się wie, że to ten właśnie ten, tylko ten). W „Dżokerze” to Krzysztof często podśpiewuje pod nosem Już taki jestem zimny drań... Muzyka towarzyszy Pana bohaterom w ważnych momentach ich życia… Zatem trzecia część powie nam nieco o Pana młodości?
M.P: „Nieco” to dobre słowo. Bardzo się będę starał nie napisać pamiętniczka z lat młodości. Ale z drugiej strony opowiadać będę oczywiście o miejscach i czasie, które poznałem, widziałem na własne oczy i przeżywałem. Z tego względu pisze mi się i łatwiej, i trudniej.
A co potem, jakie ma Pan plany? Będzie Pan jeszcze pisał o Gdyni, czy może jednak pójdzie Pan w innym kierunku?
M.P: Mam wiele pomysłów, jednak nie warto o nich mówić, bo być może nic z nich nie zostanie, gdy pojawią się inne, ciekawsze dla mnie w momencie, kiedy już zasiądę do pisania. W każdym razie raczej ucieknę z Gdyni, starczy tego dobrego…
Wśród Pana ulubionych autorów znalazł się m.in. Bolesław Prus, Bohumil Hrabal i Umberto Eco. Jakie książki twórczości tej trójki pisarzy ceni Pan najbardziej?
M.P: Wracamy do „notek o autorze”. A to zawsze jakiś skrót myślowy, coś napisać trzeba… Uwielbiam „Lalkę”, rzecz jasna. „Imię Róży” i „Wahadło Foucaulta” to świetne, bardzo, bardzo dla mnie ważne książki. Hrabal również mocno mnie kiedyś wciągnął, prawie wszystko, co napisał jest warte przeczytania. „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, „Obsługiwałem angielskiego króla”. Bardzo lubię opowiadanie „Śnięte popołudnie” – rzecz dzieje się w małej praskiej knajpie, gdzie w olbrzymich nerwach rozmawia się o piłce nożnej i tylko jeden zaczytany (nie wiadomo w czym!) student nie ulega emocjom, czym do pasji doprowadza barmana. To Hrabal w pigułce, kilkanaście znakomitych, najlepszych stron.
Jednak książek, które lubię jest więcej. Borges, Flaubert, McCarthy, Pilch… A gdzie Węgrzy (Spiro, Marai), Czesi (Hasek, Pavel), Włosi, Rosjanie (Płatonow, Babel, nie licząc klasyków)? O tym mówić można bez końca.
Skoro jednak mam taką możliwość, polecam uwadze Pani i czytelników jeszcze trzy krótkie teksty: „Bibliotekę Babel” Borgesa (to przykład na to, jak genialny autor na zaledwie kilku stronach odtworzyć można kompletny obraz świata), „Jedwab” Baricco (to z kolei wzór operowania czasem opowieści, skrótem i tajemnicą), oraz „…twierdzi Pereira” Tabucchiego (opowieść pozornie skromną, ale bardzo emocjonującą i być może przewrotnie opisującą nie lizbończyków sprzed kilkudziesięciu lat, ale nas – tu i teraz).
_______________________________________________________________________________________________
Michał Piedziewicz – urodził się i wychował w Gdyni, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, gdzie obecnie mieszka. Do Trójmiasta wraca zawsze chętnie, z radosnym sercem. Jego dwie książki – “Dżoker” oraz jego kontynuacja – “Domino” zostały bardzo ciepło przyjęte przez czytelników. Na co dzień zajmuje się pracą dla agencji reklamowych, mediów, współpracuje z przebojowym programem “Kuchenne Rewolucje”.
A jeżeli jeszcze nie mieliście okazji przeczytać “Dżokera” i “Domino”, zachęcam do udziału w konkursie, który organizuję wspólnie z wydawnictwem MG.
Odpowiedzi do ostatniego punktu piszcie pod tym wpisem lub postem konkursowym na Facebooku. Osoba, która udzieli najciekawszej odpowiedzi zostanie nagrodzona kompletem książek.
Rok 2016 powoli dobiega końca – za oknami znów szaro i buro, a śnieg spadł tylko na Wigilię. Zazwyczaj co roku o tej porze czuję pewną nostalgię i smutek, że kolejny rok gdzieś odlatuje, a ja nie zdążyłam zrobić wszystkiego, o czym myślałam; tak wiele moich planów się nie powiodło, a cały ogrom marzeń nawet nie przybliżył się do statu „spełnione”. Ale w tym roku jest nieco inaczej… Gdybym prowadziła notes z listą rzeczy do zrobienia w 2016, to z pewnością znalazłoby się przy niej mnóstwo nieodznaczonych kratek, ale właśnie przez to czuję pewną ulgę. Chcę, żeby ten rok skończył się jak najszybciej. Chcę pozytywnie zacząć nowy – z wielkimi zmianami i z uśmiechem każdego dnia. No, powiedzmy.
A skoro mowa o zmianach i nowym rozdziale, to czas podsumować ten stary. Na osobiste przemyślenia przyjdzie jeszcze czas, a tutaj miejsce na podsumowanie wszystkich przeczytanych przeze mnie książek.
W 2016 roku udało mi się przeczytać dokładnie 83 książki, a to o dwie książki mniej niż w roku poprzednim. Jestem bardzo zadowolona z tego wyniku, bo udało mi się poznać same świetne pozycje, a i czasu miałam mniej niż w roku 2015 (więcej obowiązków) i nie wliczałam do tego spisu lektur, które – jak wiadomo – są zazwyczaj krótkie i cienkie. W zeszłym roku nie było dnia, kiedy nie towarzyszyłaby mi książka (poza maturą i zimową sesją na studiach), w tym z kolei czasem odpuszczałam sobie czytanie, nie zmuszałam się do tej przyjemności – a to oznacza, że udało mi się znacznie bardziej wykorzystać wolny czas i czytać szybciej.
Rok 2016 rozpoczęłam „Inną Duszą” Łukasza Orbitowskiego, zakończyłam zaś trzecią częścią „Dochodzenia” Davida Hewsona. Wiele się w tym roku działo – zaczynając swoją przygodę z prozą Orbitowskiego (bo to właśnie opowieść o Balickim była pierwszą jego książką, którą czytałam) nie miałam pojęcia, że jeszcze w maju uda mi się go poznać, uczestniczyć w spotkaniu. Co więcej, nie śmiałam przypuszczać, że na mojej książce autograf złoży uwielbiany przeze mnie Jaume Cabre. Skrycie marzyłam o udziale w WTK, ale nigdy na poważnie o tym nie myślałam, bo okoliczności nie sprzyjały. A tu taka niespodzianka – okazało się, że w 2016 uczestniczyłam w kilku fantastycznych spotkaniach autorskich, w tym m.in. w spotkaniu z Witem Szostakiem, kiedy odważyłam się zadać kilka pytań!
Dalej było tylko lepiej – od lutego rozpoczęłam swoją znajomość z pewnym ekscentrycznym i gburowatym mężczyzną ze Szwecji… tak jest! Mowa o Karlu Ovem Knausgardzie. Między nami iskrzyło i burzyło się, spędziliśmy razem nawet walentynkowy wieczór, ale w końcu postanowiliśmy zostać przyjaciółmi (przynajmniej do tej chwili, zobaczymy co z naszym związkiem zrobi szósty tom „Mojej walki” :D). Przeczytałam też wszystkie książki Wiesława Myśliwskiego, którego uważam za absolutne guru polskiej literatury. W końcu sięgnęłam po „Księgi Jakubowe”, które pożyczyłam od przyjaciółki i które łypały na mnie przez kilka miesięcy oskarżycielskim okiem. Zakochałam się w serii EKO Wydawnictwa Marginesy i udało mi się przeprowadzić pierwszy w życiu wywiad.
Wszystkie moje czytelnicze wybory śledziliście tutaj, na blogu, na Facebooku i Instagramie, dlatego zamiast przedstawiania Wam listy całych 83 książek, postanowiłam wybrać 10 najlepszych przeczytanych w 2016 roku.
10. Wiesław Myśliwski „Kamień na kamieniu”
9. Ota Pavel „Śmierć pięknych saren. Jak poznałem się z rybami”
8. Mo Yan „Bum!”
7. Hanya Yanagihara „Małe życie”
6. Martin Caparros „Głód”
5. Harper Lee „Zabić drozda”
4. Szczepan Twardoch „Król”
3. Karl Ove Knausgard „Moja walka 5”
2. Eka Kurniawan „Piękno to bolesna rana”
1. Orhan Pamuk „Cevdet Bej i synowie”
Dodatkowym bonusem do tej listy mogą być kolejne trzy powieści, które mnie zachwyciły i absolutnie porwały, ale zabrakło dla nich miejsca w ścisłej czołówce:
3. Mikołaj Golachowski „Czochrałem antarktycznego słonia” – czyli jedna pozycja ze wspomnianej już wcześniej serii EKO Wydawnictwa Marginesy
2. Jakub Małecki „Ślady” – kolejna rewelacyjna po głośnym „Dygocie” powieść uśmiechniętego zawsze od ucha do ucha autora
1. Michał Piedziewcz „Dżoker” oraz jego kontynuacja – „Domino” – czyli klimatyczna saga o Gdyni w latach 20′ aż do okresu PRL, gangsterskich porachunkach i wyjątkowe miłości, która nie przytrafia się każdemu.
Zamykając to podsumowanie nie sposób nie wspomnieć o najpiękniejszych okładkach książek, które zostały wydane w 2016 roku. Dla mnie absolutnym numerem jeden jest rewelacyjna okładka “Króla” Twardocha, który – notabene – jest dla mnie najlepszą polską książką wydaną w 2016 roku.
A jak wyglądał Wasz czytelniczy 2016? Ile książek udało Wam się przeczytać i które podobały Wam się najbardziej?
Święta tuż za pasem, a to pora na ostatnie przygotowania. Ja z powodu zabieganego grudnia (mnóstwa egzaminów i grypy, której w końcu udało się mnie dopaść, bo już kilka razy w tym roku wyrwałam się z jej szponów) nie mam jeszcze wszystkich prezentów. Pomyślałam, że pewnie takich jak ja spóźnialskich jest więcej i postanowiłam przygotować dla Was listę TOP 10 książkowych prezentów pod choinkę – dla mamy, taty, siostry, brata, ale nie tylko!
Ciekawa jestem, czy coś z tej listy wpadło Wam w oko, albo może nawet już kupiliście jako prezent?
DLA MAMY:
1. „W kuchni mamy i córki” Kasi Meller to idealny prezent podarowany mamie, przez córkę. Ta książka jest niczym międzypokoleniowy dialog, pełen anegdot i opowieści, w którym przepisy na apetyczne potrawy stają się wspomnieniem rodzinnych historii, ale też pretekstem do kolejnych, wspólnie spędzonych minut przy gotowaniu, a następnie przy rodzinnym stole. Wzbogacona pięknymi fotografiami tylko prowokuje, aby sięgnąć po nóż i deskę do krojenia i stworzyć coś naprawdę smakowitego!
2. Drugą propozycją jest coś innego – coś, co nie będzie pchało mamy do garów i mówiło jej, co ma nam gotować, żebyśmy byli zadowoleni. To propozycja dość ryzykowna, ale w końcu kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana… „Szpieg”, najnowsza książka Paulo Coelho, to ponoć poruszająca i wciągająca opowieść o Macie Hari, egzotycznej tancerce, powiernicy, kochance najbogatszych, najbardziej wpływowych mężczyzn Belle Époque, postaci o tajemniczej przeszłości, budzącej zazdrość paryskiej arystokracji. Kobiecie o wielu imionach i wielu twarzach, która za niezależność zapłaciła najwyższą cenę.
DLA TATY:
3. Trochę mnie już znacie, dlatego wiecie, że nie mogłam tutaj dać innej książki. Chociaż muszę przyznać, że trochę się wahałam, czy zaproponować ją tacie, czy bratu, ale w końcu wybór padł na tego pierwszego. A o czym mowa? Oczywiście o „Królu” Szczepana Twardocha! To brawura opowieść o Warszawie lat ’30 – stolicy ogarniętej podziałami – o jej żydowskiej i polskiej części. O Jakubie Szapiro, królu tego miasta, pięściarzu klubu Makabi i prawej ręce (chociaż tej od czarnej roboty) największego warszawskiego gangstera – Kuma Kaplicy. O miłości i krwawych porachunkach, o niedomówionej historii i złudnych ambicjach, o marzeniach i rzeczywistości.
4. Nie znam się zbytnio na twórczości tego Pana, ale po dwóch przeczytanego przeze mnie jego powieściach jestem w stanie stwierdzić, że to książki, które chyba jednak bardziej przemawiają do mężczyzn, niż do kobiet. Dlatego zbiór opowiadań „Mężczyźni bez kobiet” Harukiego Murakamiego wydaje się być prezentem trafionym. To rzecz o miłości, samotności i tajemnicy, w której bohaterami są mężczyźni w różnym wieku, a tłem świat, w którym brakuje kobiet.
DLA SIOSTRY:
5. Czy młodszej, czy starszej, to nie ma znaczenia, jeżeli mowa o „Czochrałem antarktycznego słonia”. To książka idealna dla tych, którzy kochają przyrodę, ale sprawdzi się i w przypadku tych, którzy stronią od niej z daleka. Dlaczego? Bo zbiór opowieści Mikołaja Golachowskiego to fantastyczna, pełna humoru i interesujących opowieści wyprawa na oba bieguny – Północny i południowy!
6. Świat wielkiej sztuki, jeszcze większych namiętności i tajemniczy obraz, który skrywa więcej niż tysiąc słów. O czym mowa? Oczywiście o „Muzie” Jessie Burton, drugiej książce angielskiej autorki, równie fenomenalnej, jak debiut – chociaż czy ja wiem? Chyba nawet lepszej!
DLA BRATA:
7. Bratu koniecznie trzeba podarować piątą część Knausgarda (jeżeli jest fanem, bo w innym przypadku trzeba wrócić do części pierwszej). Dlaczego? Bo to ciągnąca się przez 800 stron opowieść o chłopaku w kwiecie swojego młodzieńczego wieku, pełnego nadziei i oczekiwań wobec swojego przyszłego życia. Pełnego tak charakterystycznego dla młodego wieku optymizmu i marzeń, które z dnia na dzień coraz bardziej okazują się tylko „mydlaną bańką”. To książka o życiu pełnym kontrastów, wśród których można jednak odnaleźć chwile szczęścia.
8. Idąc tym tropem, co w przypadku prezentu dla ojca, odważną książką pod choinkę może być „Rzecz o mych smutnych dziwkach” Marqueza, czyli opowieść o spragnionym miłości dziewięćdziesięciolatku, który w dniu swych urodzin prosi o dziewicę, a następnie zakochuje się w niej z siłą, która podobno towarzyszy tylko nastoletnim miłością.
Jeżeli natomiast brat jest nieco młodszy, to zaproponowałabym:
9. „Generała w labiryncie” Marqueza, wciąż podążając ścieżką dobrej literatury. O czym? O silnym autorytecie, o wzorcu kolumbijskiego dyktatora, o miłości i samotności, ale przede wszystkim o władzy.
DLA BABCI:
10. Z babciami bywa ciężko – bo nie wszystkie przecież czytają. Moja uwielbia czasopisma, w których poznaje ludzkie historie – te z bardzo szczęśliwym zakończeniem i te, z trochę mniej – ale książek nie chwyta. Mówi, że nudzą ją już po kilku stronach, że łaknie ciągle czegoś nowego – nowych bohaterów, zdarzeń, finiszów. Ale za to namiętnie słucha radia i czasem coś sobie pod nosem nuci. Pomyślałam więc, że jeżeli Wasze babcie lubią muzykę, a czas często umilają sobie lekturą, idealną książką byłoby kolejne dzieło Marioli Pryzwan, tym razem poświęcone Irenie Jarockiej. Książka „Wymyśliłam Cię. Irena Jarocka we wspomnieniach” to zbiór opowieści o trudnym dzieciństwie piosenkarki, pobycie we Francji i błyskotliwej karierze w Polsce. To zbiór listów, dokumentów i fotografii poświęconych tej wrażliwej kobiecie.
DLA DZIADKA:
11. Dziadkowie zwykle interesują się historią, dlatego nie owijając w bawełnę proponuję trzy książki, wszystkie z tej samej serii, wydane nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka: „Żony SS-manów. Kobiety w elitarnych kręgach III Rzeszy”, „Himmler. Listy ludobójcy” i ostatnia – „Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn”. Wszystkie pokazujące historię II wojny światowej z nieco innej, chociaż cały czas mrocznej perspektywy.
DLA DZIEWCZYNY:
12. Uwaga! W punkcie dwunastym mieszanka wybuchowa – połączenie prozy Marqueza i Mo Yana! Dwa odległe krańce świata, zupełnie różne kultury, inne wzorce pisarstwa – to nie może się udać, prawda? A jednak! Tutaj książka, o której niebawem opowiem Wam więcej, bo jest tak doskonała, że chociaż brakuje mi słów to czuję wewnętrzny przymus, aby podzielić się tą cudownością ze światem. „Piękno to bolesna rana” Eki Kurnawiana, bo właśnie o niej tu mowa, to epicka opowieść o świecie, w którym kobiety są silne swym pięknem (chociaż to dla nich największe zagrożenie), a mężczyźni słaby przez swoje niemożliwe do opamiętania pożądanie. To indonezyjska historia o wojnie, księżniczkach, zbirach i miłości silniejszej niż śmierć pełna realizmu magicznego i wątków baśniowych.
DLA CHŁOPAKA:
13. Dla chłopaka bardzo ciężko znaleźć książkę, która na pewno się mu spodoba, dlatego w tym punkcie postawię na gatunek stary i sprawdzony: dobry kryminał. „Dochodzenie” Dawida Hewsona i kolejne jego części to kryminał zdecydowanie dobry, bo ambitny. Rozwiązania nie łatwo się domyślić, a prawda okazuje się przerastać najśmielsze oczekiwania. Nie tak łatwo odpowiedzieć na pytanie, kto zabił młodą dziewczynę – były chłopak, klient czy kochanek polityk? To książka, w której mieszają się różne sfery życia codziennego, jeszcze bardziej napawając nas grozą – tym bardziej, że tłem jest cicha i ponura Skandynawia.
A teraz w postaci bonusy pokażę Wam kilka książek, które sama z chęcią znalazłabym pod choinką
To już wszystko – 15 propozycji książkowych idealnych pod choinkę. Wspominam tu o książkach, które już czytałam, ale też o takich, które w jakiś sposób mnie zainteresowały i z chęcią bym po nie sięgnęła – a jeżeli nie sama, to bym je komuś podarowała. To lektury śmiałe i ambitne, przyjemne i mądre, ale przede wszystkim: to wszystko to bardzo dobra literatura. Jeżeli moje propozycje nie pasują do Waszych braci, sióstr, babć czy dziadków, to przeczytajcie je śmiało sami, bo jestem pewna, że i Wam by się spodobały!
Pochwalcie się w komentarzach czy macie już kupione prezenty i jakie one są? Z chęcią bym sama Wam zdradziła co ja szykuję, ale obawiam się, że rodzina mogłaby to przeczytać, więc wolę nie ryzykować.
Zanim założyłam tego bloga miałam taki zamysł, aby pisać jak najbardziej anonimowo. Nie dlatego, że bałam się brania odpowiedzialności za moje słowa, ale wręcz odwrotnie – chciałam, aby to książki zajmowały tutaj pierwsze miejsce, a nie moja osoba. Nie chciałam wspominać o blogu swoim znajomym, ale ostatecznie to od nich się wszystko zaczęło – to oni stali się pierwszymi, może nie czytelnikami, ale z pewnością obserwatorami mojego bloga. Nauczyli Niebieską Papużkę stawiania pierwszych kroków, udostępniając i komentując moje wpisy. To właśnie wtedy się przełamałam i postanowiłam się nie ukrywać, stwarzając zakładkę „O mnie”, gdzie przekazałam Wam garść informacji o mojej osobie i moim życiu. Z czasem doszedł profil na Instagramie, który początkowo miał być moim prywatnym kontem, a stał się połączeniem jednego i drugiego – czyli prywatno-blogowym profilem. Od wpisu do wpisu przez te półtora roku zdążyliście już mnie trochę poznać, ale to wciąż bardzo mało, dlatego dziś za sprawą cudownej Eweliny z Cocteau & co. przekażę Wam 10 ciekawostek o mnie, których nie znajdziecie ani na Facebooku, nie zobaczycie na Instagramie, ani nie wyczytacie między wierszami moich recenzji.
No to co? Do dzieła!
1. Jestem kujonką
O tak, przyznaję się do tego bez bicia! Nigdy nie byłam na wagarach, do wszystkich egzaminów podchodzę w pierwszym terminie i to jak najlepiej przygotowana. Nie opuszczam nawet najnudniejszych zajęć na uniwersytecie i pilnie notuję każde słowo. Wychodzę z założenia, że najpierw praca i obowiązki, a dopiero potem czas na przyjemności – dlatego bywa i tak, że uczę się całymi dniami, czytam mądre akademickie podręczniki, które miewają po 900 stron, żeby zdać kolokwium w pierwszym terminie, a odpoczywam dopiero kiedy kładę się do łóżka. Wiem, że takie rozwiązanie nie zawsze się sprawdza, że czasem powinnam sobie odpuścić i wyluzować, bo zamartwianie się o każdy wynik kosztuje mnie sporo nerwów, ale… nie potrafię! Nie jestem pewna, czy to kwestia mojego charakteru, pewnego obowiązku, który sama na siebie narzuciłam, czy po prostu przyzwyczajenia. Może jeszcze kiedyś uda mi się zwolnić?
2. Nie lubię jeździć na rowerze
O ile kiedyś do jazdy na rowerze zmuszała mnie siostra, tak teraz, kiedy sama wszędzie jeździ samochodem, bo zazwyczaj zabiera ze sobą swojego małego szkraba, nie potrafię się zmotywować. W to lato nie wsiadłam na rower ani razu i czuję się z tego powodu niezręcznie, wiedząc, jak wielką popularnością cieszy się ten środek transportu… A jednak rower jakoś mnie nie przekonuje – tysiąc razy bardziej wolę piesze wędrówki czy nawet bieganie. Skrycie jednak marzę o ślicznym miętowo-białym rowerze miejskim, który może przełamie moje opory i sprawi, że pokocham jazdę na rowerze.
3. Kocham morze
Góry czy morze? Dla mnie odpowiedź jest tylko jedna: morze! Jego widok tak bardzo mnie pochłania, że mogłabym godzinami siedzieć na plaży i wpatrywać się w morską toń. Kiedyś nawet marzyłam o wypłynięciu w morze na jakimś rybackim kutrze, herbacianym szkunerze czy po prostu starym, drewnianym statku – oczywiście z pełną załogą. Mogłabym być na tym statku kucharką czy majtkiem, byle tylko poczuć tę atmosferę i wsłuchiwać się bez końca w marynarskie opowieści. A to wszystko za sprawą cudownej książki, noszącej tytuł „My, topielcy” – bardzo klimatycznej, bardzo skandynawskiej i przede wszystkim bardzo marinistycznej.
4. Marzę o podróży do Skandynawii
Z moją miłością do morza łączy się pragnienie wyjazdu do Skandynawii. Podczas gdy normalni ludzie chcą rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, ja pragnę odciąć się od świata i udać się w podróż do Norwegii, Szwecji, Finlandii. Ta zimna i ponura twarz morza fascynuje mnie chyba jeszcze bardziej niż jego ciepła, wakacyjna wersja. To Tove Jansson i Karl Ove Knausgard nauczyli mnie kochać Skandynawię, która kiedyś w ogóle nie absorbowała mojej uwagi. Sprawili, że pragnę zobaczyć te wszystkie miejsca, w których sami kiedyś żyli, zamieszkać w czerwonym domku z widokiem na fiordy, swój dom urządzić w szarościach i bielach, a także nauczyć się jednego z tych pięknych języków.
Póki co muszę jednak trochę poczekać ze spełnieniem tego marzenia, bo to wydatek nie na studencką kieszeń.
5. Jestem Italofilką
Chociaż Włochy i Skandynawia to dwa zupełnie inne kierunki, na początku zapałałam miłością do południa. W 2012 roku zaczęłam uczyć się włoskiego, marząc o wyjeździe do tego kraju. Dwa lata później udało mi się dobrze opanować język i wyjechać na wakacje do Rzymu – najpiękniejsze, dodam, wakacje, jakie w życiu miałam. To właśnie wtedy poczułam, że wkuwanie słówek i ślęczenie nad skomplikowaną gramatyką (bo chociaż każdy mówi, że włoski to łatwy język, uwierzcie mi, mało w tym prawdy!) przyniosło swoje efekty. Mówiłam po włosku kiedy tylko mogłam, w morzu poznałam nawet trzech chłopaków z Egiptu, którzy z Rzymie mieszkali już od kilku, kilkudziesięciu lat i przez godzinę z nimi rozmawiałam.
Uwielbiam wszystko co włoskie – od dolce far niente, poprzez spaghetti i pizzę, włoską sztukę i muzykę, aż po okazywanie uczuć podczas partita di calcio (ale o tym za chwilkę). Włochy to moja pierwsza i największa miłość, do tego najbardziej dojrzała, bo przecież nie ma kraju idealnego, a Italia potrafi być krajem, który po namiętnym romansie można od razu znienawidzić. A jednak to tam chciałabym kiedyś zamieszkać – może nie na stałe i nie na długo (bo chyba jednak nawet moja cierpliwość nie jest tak ogromna, aby wytrzymać z Włochami przez długi czas), ale przynajmniej na chwilkę.
6. Kibicuję Juventusowi
Piłką nożną nie interesowałam się nigdy. Co więcej, byłam taką typową dziewczyną, która nie wie co to spalony i z ilu metrów strzela się karne. Uciekałam od tego najdalej jak tylko mogłam i broniłam się w każdy możliwy sposób, ale w końcu się poddałam. Kiedy zamieszkałam z siostrą, to szwagier zaraził mnie tą pasją. Co prawda próbował mnie przeciągnąć na tę hiszpańską stronę, bo jest kibicem Barcelony, ale mu się nie udało. Mój związek ze Starą Damą rozpoczął się w czasie trwania Euro 2012. To właśnie wtedy zaczęłam się uczyć włoskiego i kibicowałam Włochom. Podpytywałam szwagra o włoskich piłkarzy i okazało się, że ponad połowa składu do zawodnicy Bianconerich. Niczego więcej już nie potrzebowałam, od września regularnie śledziłam każde rozgrywki, coraz bardziej zakochując się w tej drużynie i dużo się ucząc. Wiele z Juventusem od tego czasu przeszliśmy – klub opuścili moi ulubieni piłkarze, ale doszli też nowi, którzy już teraz piszą jego historię. W 2015 roku miałam okazję zobaczyć Super Mecz w Gdańsku pomiędzy Lechią, a Juventusem. Jestem pewna, że na wyjazd do Turynu przyjdzie jeszcze czas. Może to właśnie tam zamieszkam?
7. Zajmuję się rękodziełem
Obok pasji do literatury drugim wypełniaczem mojego czasu jest wykonywanie ręcznie kartek okolicznościowych. Nauczyłam się tego w gimnazjum na zajęciach dodatkowych, ale jakość tamtych moich prac nie może być porównywalna z tym, co robię teraz. To zajęcie bardzo ciekawe, ale bywa też wyczerpujące. Prawie wszystkie listopadowe popołudnia poświęciłam kartkom świątecznym i byłam naprawdę szczęśliwa, kiedy mogłam w końcu od tego odpocząć. To też hobby potwornie drogie, bo wszystkie papiery i wykrojniki swoje kosztują, ale przyjemność z wykonania czegoś ładnego daje największą satysfakcję.
Zainteresowanych tym tematem odsyłam do mojego drugiego bloga: https://handmadeforyou.wordpress.com/
8. Nie oglądam filmów
No dobra, że nie oglądam, to może przesada, ale z pewnością oglądam ich bardzo niewiele. Spowodowane jest to ograniczoną ilością czasu, a w zestawieniu wieczór z filmem czy z książką, zawsze wygrywa książka.
9. Nie lubię okazywać swoich uczuć
Często płaczę nad zakończeniami filmów czy książek, ale nigdy w towarzystwie. Kiedy idę z kimś do kina na wzruszający film zawsze obawiam się tego, że puszczą mi emocje i się popłaczę. Podobnie mam z książką – mimo że łzy cisną mi się do oczu staram się za wszelką cenę je powstrzymać, aby tylko nie pokazać, że jakaś fikcyjna historia wywarła na mnie aż takie wrażenie. Bo niestety, przyznaję się bez bicia, jestem bardzo wrażliwa i nazbyt często zdarza mi się płakać nad błahymi i głupimi sprawami. A to przecież bardzo źle, bo jeżeli ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardy tyłek, a takiego mi brakuje.
Przy okazji tego tematu zdradzę Wam, że pod koniec „Małego życia” niestety nie wytrzymałam i wybuchłam ogromnym płaczem przy rodzinie. Do dziś dziwią się, że książka aż tak potrafi wpłynąć na człowieka.
10. Zbyt szybko się angażuję
To już ostatnia ciekawostka i chyba najbardziej osobista z wszystkich, które Wam tutaj przedstawiłam. Miewam tak, że angażuję się w różne sprawy z całego serca i poświęcam temu ogrom czasu i emocji. Często niepotrzebnie, bo zdarza się, że pod koniec nic z tego nie wychodzi, a ja z tego wszystkiego, co w daną sprawę włożyłam, nie mam ostatecznie nic. Podobnie mam z ludźmi – to zawsze ja staram się o utrzymanie kontaktu, nawet jeżeli wiem, że nie warto. Staram się zawsze być otwarta, miła i pomocna. Często przejmuję się problemami innych, chociaż przecież swoich mam wystarczająco. Zbyt szybko okazuję też zaufanie, pozwalając drugiej osobie zanadto wkroczyć w moje życie. To, jak się domyślacie, ma swoje skutki – niestety mało pozytywne.
Na szczęście powoli uczę się dystansu, a nawet uczyniłam już ku temu pierwszy krok.
I tym oto pozytywnym akcentem dobrnęliśmy do końca. Wymyślenie tych 10 faktów było nie lada wyzwaniem! Nie miałam pojęcia, że zestawienie zainteresowań z marzeniami i uczuciami okaże się takie trudne – i za to właśnie chcę podziękować Ewelinie, która zmusiła mnie do wyjścia poza swoją „strefę komfortu” i przyznania się do tych rzeczy, które niekoniecznie dobrze o mnie świadczą.
A teraz czas na nominacje – sama z chęcią dowiedziałabym się czegoś zaskakującego o:
Kamilu z bloga Nieortdoksyjny, bo to niezwykle ciekawy z chłopak z nieprzeciętnymi zainteresowaniami,
Dianie z Bardziej lubię książki, bo uwielbiam czytać jej recenzje i podziwiać jej zdjęcia, a w przyszłości mam nadzieję ją poznać,
Rudej Wstążce, bo chociaż jej blog nie jest blogiem czytelniczym, jego autorka bardzo mnie intryguje.
Mam nadzieję, że weźmiecie udział w zabawie i zaspokoicie moją ciekawość!
“Dlaczego nie pisze się o drapieżnym państwie, które stało się głównym ciemięzcą obywatela? Dlaczego nikt nie pisze o pysze i bezkarności urzędników państwowych? O zdemoralizowanym systemie sprawiedliwości? O bankach, które robią z ludzi niewolników? O wszechobecnej biedzie? Dlaczego?…
O kondycji polskiej literatury, siedzeniu na tyłku, wyjątkowych dedykacjach, uczuciach podczas pisania i Związku Literatów Polskich. Zapraszam na rozmowę ze Zbigniewem Niedźwieckim Raviczem.
– Na samym początku naszej rozmowy, muszę przyznać, że kiedy dostałam w prezencie urodzinowym Pana książkę, nie miałam pojęcia jaką tematykę w swoich powieściach Pan porusza. Był mi Pan, jako autor, kompletnie nieznany. Miłym zaskoczeniem była dedykacja wewnątrz książki, tyle tylko, że nie potrafię jej do dziś odszyfrować! Co Pan na to?
ZNR: Jeśli Pani nie potrafi tego odszyfrować, to mamy kłopot! Mam taki charakter pisma, że często sam nie wiem, co napisałem. Zdarza się, że muszę prosić, aby ktoś mi przeczytał to, co nabazgroliłem. Ma to jednak pewną zaletę – jestem nie do podrobienia!
– W takich chwilach możemy się cieszyć, że dziś rzadko spisuje się powieść ręcznie, bo wiele byśmy stracili! Ma Pan rację, jest Pan nie do podrobienia – i nie mówię tutaj bynajmniej o stylu pisma. Skąd Pana zainteresowanie problemami społecznymi i przemocą, tematami poruszanymi w „Grzechu przemilczenia”?
ZNR: Odpowiem pani słowami, które są w powieści: „Nie można spojrzeć krzywdzie w oczy i spokojnie zasnąć”. To jest wystarczająca motywacja. Ta książka to mój wkład w walce o to, by każde dziecko miało takie dzieciństwo, na jakie zasługuje – czyli szczęśliwe. Poza tym jeśli pisarz nie jest blisko tego, co ludzi boli, to jego książki prędzej czy później osiągną rekordy powodzenia na składach makulatury.
– W „Grzechu przemilczenia” zaniepokoił mnie szczególnie jeden opis – sytuacja, w której ojciec próbował ciężarówką przejechać swojego syna. Pozwolę sobie przytoczyć tutaj fragment:
Środkiem jezdni biegł chłopiec a tuż za nim, za jego plecami sunęła ogromna ciężarówka. Samochód gwałtownie zahamował przed biegnącym, uderzając zderzakiem w plecy chłopczyka. Darek przewrócił się na ziemię, lecz poderwawszy się na nogi, znów puścił się do przodu. Ciężarówka dopędziła go jednak; nastąpił ten sam zgrzyt hamulców i dzieciak leżał twarzą wzdłuż jezdni. Kolejne natarcie nie było już tak precyzyjne. Samochód wyhamował dopiero nad dzieckiem. Darek od pasa w dół znalazł się pod maską pojazdu. (…) Przez parę kolejnych sekund dzieciak nie podnosił się z jezdni. (…) Ciężarówka ogłuszająco zawyła nad głową przerażonego malca, gdy usiłował wygramolić się spod maski. (…) Po kilku metrach zderzak po raz kolejny trafia go w plecy. Darek potyka się i upada, usiłując biec na czworakach. (…)
Czy właśnie takiej krzywdzie spojrzał Pan w oczy? Muszę przyznać, że historia jak ta, opisana powyżej, jest dla mnie kompletną abstrakcją – nadto szokuje swą brutalnością…
ZNR: To, co pani przytoczyła zdarzyło się naprawdę w połowie lat siedemdziesiątych, w okolicach Wrocławia. Żyją jeszcze ludzie, którzy to widzieli i mogą poświadczyć.
A jeśli chodzi o zarzut „naginania”, to proszę się kiedyś wybrać do jakiegoś bidula i posłuchać, co o przemocy w rodzinie opowiadają dzieci, które jej doświadczyły. Szybko się pani wyzbędzie wątpliwości.
– Czy pisanie tak emocjonalnych książek to łatwe zadanie, czy może przeżywa je Pan tak samo mocno, jak Pana czytelnicy? Ja, kończąc „Grzech przemilczenia” zalałam się łzami, ciekawa jestem, jak Pan…
ZNR: Pisząc, przeżywam te same uczucia, co czytelnik. Do niektórych scen z „Grzechu przemilczenia” podchodziłem wiele razy. Więc jednego może być pani pewna: tam, gdzie pani płakała, je też płakałem, a tam gdzie się pani śmiała, ja również się śmiałem. Proszę pamiętać, że ta książka jest przede wszystkim książką o ludzkiej godności, a nie o przemocy. Przemoc jest tylko tłem, które momentami towarzyszy akcji. Ta książka opowiada także o gorącej namiętności, zawiera ciekawe wątki filozoficzne, a poza tym jest w niej pełno humoru…
– No właśnie, pojawiają się tam takie złote myśli jak na przykład ta, że to nie kobieta jest piękna, piękna jest tylko jej młodość. Miłość Ramony i Miłosza jest wyjątkowa, bardzo silna i dojrzała, pomimo iż bohaterowie to nastolatkowie. Tak, jak sam Pan wspomina, pełno w tej książce humoru, a i postaci są charakterystyczne. Jak tworzy Pan swoje historie? Zaczyna Pan od tła, czy może właśnie od bohaterów?
ZNR: Różnie z tym bywa. Najbardziej lubię historie, które tworzy życie. Opowiem to na przykładzie. Kiedyś spotkałem pewną panią, która powiedziała do mnie w ten sposób: „Kupię pana książkę, ale pod warunkiem, że napisze mi pan jakąś wyjątkową dedykację”. Pani była bardzo atrakcyjna, ale towarzyszył jej pan, więc na wszelki wypadek upewniłem się: „W porządku, tylko nie wiem, co pani mężczyzna na to?”. On chciał chyba pokazać, że nie jest zazdrosny, bo powiedział coś takiego: „Pisz pan, co pan chcesz. Mnie tam wszystko jedno”. „O! – pomyślałem sobie – nie wiesz człowieku, jak ryzykujesz”. Napisałem dedykację (tym razem bardzo starannie), odeszli. Pani przeczytała, obejrzała się, uśmiechnęła zalotnie. Wykonała przy tym taki gest, jakby chciała powiedzieć: szkoda, że nie jestem sama. Panu natomiast odpaliły emocje, wyrwał jej tę książkę z ręki, wrócił do mnie i oświadczył z wojowniczym nastawieniem: „Gdybym sam tego nie chciał, skończyłoby się to inaczej!”. „Trudno, chciał pan” – odparłem, wzruszając ramionami. – „Nie moja wina”.
– A co Pan jej napisał?
ZNR: Napisałem, że „gdybym był czarodziejem, zamieniłbym jej usta w krwistoczerwoną róże i pieścił się nią od rana do wieczora”. I właśnie te słowa weszły do „Grzechu przemilczenia”, a niewykluczone, że zdarzenie, które przytoczyłem, stanie się jednym z epizodów w jakiejś książce. Wyjawiłem Pani tylko jeden ze sposobów, w jaki tworzę opowiadania. Stosuję jeszcze parę innych „sztuczek”, ale to może na przyszłość…
– No to rzeczywiście sprawił jej Pan pamiątkę na długie lata! Muszę przyznać, że ma Pan odwagę… Odważnie i nietypowo promuje Pan też swoje książki. „Grzech przemilczenia” trafił do mnie dlatego, że w październiku 2015 roku promował go Pan na rybnickim rynku, bezpośrednio zachęcając do kupna książki. Zazwyczaj uważa się, że po napisaniu powieści pisarz oddaje swoje dzieło w zaufane ręce wydawcy i obserwuje, w jakim tempie jego dziecko rośnie i czy jest lubiane wśród kolegów, Pan natomiast do czytania zachęca sam, wychodząc do ludzi, rozmawiając z nimi. Dlaczego?
ZNR: Wańkowicz nazwał wydawnictwa „punktami skupu kultury”. Sporo w tym prawdy. Wydawcy podchodzą do sztuki jak do towaru, komercyjnie – byleby sprzedać i zarobić. Mnie aż tak bardzo na tym nie zależy. Pisanie to dla mnie pasja. A poza tym aż tak bardzo nie zabiegam o popularność. Dzięki temu jestem wolny i niezależny. Nie muszę pełzać w imię tak zwanej poprawności – czyli starego łajna w nowym opakowaniu. Mogę pisać to, co naprawdę myślę. Na przykład, że „polski wymiar sprawiedliwości to prezerwatywa – wiadomo, kto sobie ją nakłada, na co i w jakim celu”. To dla mnie bardzo ważne, gdyż uzależnienie dla pisarza jest tym samym, czym ucięcie języka dla mówcy!
– Doskonale wiem, o co Panu chodzi – bezpośredni kontakt i rozmowa ze swoim czytelnikiem to uczucie, którego nie zastąpi choćby największa ilość sprzedanych egzemplarzy. Muszę jednak przyznać, że nieco nie rozumiem Pana zarzutów. Przecież dziś każdy pisze to, na co ma ochotę – wielu jest współczesnych autorów, którzy, tak jak Pan, bez obaw wyrażają w książkach swoje myśli. Skąd te zarzuty?
ZNR: Jeśli tak jest, to dlaczego nie ma powieściopisarzy, którzy podejmowaliby bolączki, jakie rzeczywiście trapią zwykłych Polaków? Na przykład dlaczego nie pisze się o drapieżnym państwie, które stało się głównym ciemięzcą obywatela? Dlaczego nikt nie pisze o pysze i bezkarności urzędników państwowych? O zdemoralizowanym systemie sprawiedliwości? O bankach, które robią z ludzi niewolników? O wszechobecnej biedzie? Dlaczego?… Chętnie pani odpowiem na te pytania: WSZYSTKO TO ZAPEWNE CZYNI SIĘ, ŻEBY NIE URĄGAĆ WOLNOŚCI SŁOWA!
– Z tego, co wiem, nie łatwo jest wyżyć z pisania. Dlaczego Pan został pisarzem?
ZNR: Na pewno nie po to, żeby być bogatym! Choć czasem spotykam ludzi, którzy wyobrażają sobie, że napiszą bestseller i będą z tego żyli na Wyspach Hula-Hula. Jedna z definicji słowa „pisarz” brzmi podobno: „płatny przewodnik po ruinach własnych złudzeń”. Ale ja nie mam takich złudzeń. Piszę głównie dlatego, żeby doświadczyć w wyobraźni tego, czego życie poskąpiło mi w realu. A to pomaga mi spojrzeć na rzeczywistość w sposób odkrywczy.
– Jest Pan Sekretarzem Dolnośląskiego Związku Literatów Polskich… jak rozpoczęła się Pana działalność w Związku i na czym ona polega?
ZNR: Związek Literatów Polskich, to instytucja z tradycjami sięgającymi czasów Stefana Żeromskiego. Aby być członkiem tego związku, trzeba spełniać określone wymagania. W przypadku prozaików powinno się mieć w swoim dorobku przynajmniej dwie wydane książki i przedstawić je do oceny komisji kwalifikacyjnej. Wówczas zbiera się to gremium i wydaje opinie na temat poziomu artystycznego nadesłanych prac. W ten oto sposób trafiłem do ZLP.
A czym się zajmuję jako sekretarz?… No, jak sama nazwa mówi, strzeżeniem sekretów! Więc… ani słowa więcej!…
– W swojej twórczości sięga Pan do różnych tematów… W jaki sposób doszło do Pana zainteresowania się historią księżnej Daisy? Zainteresowania tak ogromnego – dodajmy – że postanowił Pan napisać o niej książkę, a więc poświęcić jej jakąś część swojego życia…
ZNR: Zaczęło się od sztuki teatralnej, a ściślej rzecz biorąc monodramu, który powstał z inspiracji Fundacji Daisy von Pless z Książa. Sejmik Dolnego Śląska ogłosił, że rok 2013 będzie rokiem księżnej pszczyńskiej i mnie zaproponowano napisanie sztuki. Jej premiera miała miejsce w Szczawnie Zdroju, na deskach teatru należącego kiedyś do rodziny Hochbergów. Z konieczności więc musiałem poznać dokładnie bohaterkę. No i złapałem bakcyla! Już wcześniej myślałem, żeby napisać powieść historyczną lub biograficzną, ale nie miałem tematu. A tu proszę, temat sam przyszedł do mnie, dwornie dygnął i spytał: „Czy mogę?”. Więc jakże tu było odmówić?
– Wiem, że monodram jest bardzo trudną formą teatralną. Jak Pan sobie poradził z tym, żeby przykuć uwagę czytelnika?
ZNR: Wymyśliłem sobie, że to będzie wyglądać tak: staruszka spotyka siebie jako młodą kobietę. O czym będą ze sobą rozmawiać? W lustrze pojawia się staruszka, a przed lustrem gra dziewczyna. Rozmawiają ze sobą, dyskutują, spierają się, a nawet kłócą. Dzięki temu monodram grany przez jedną aktorkę cały czas jest dialogiem. Poszczególne sceny opowiadają o najważniejszych wydarzeniach z życia Daisy von Pless. A na koniec jest zaskakująca puenta. Dzięki takiemu zabiegowi widzowie nawet nie zauważyli, kiedy upłynęła godzina. Chyba nikogo nie zanudziłem, bo słyszałem, jak niektórzy mówili: „Dobre, tylko krótkie!”. I to był dla mnie komplement…
– Czy mógłby pan coś powiedzieć o książce „Błękitna tożsamość” i jej bohaterce?
ZNR: Książka jest zbudowana na podobnej zasadzie co sztuka. Różnica polega jedynie na tym, że w powieści staruszka z rozdziału na rozdział robi się coraz młodsza, a młoda kobieta się starzeje. W końcu panie zmieniają się miejscami i jedna patrzy na życie z punktu widzenia drugiej. Oczywiście w książce mogę opowiedzieć wiele szczegółów, które w sztuce z konieczności musiałem pominąć. Dotyczy to zwłaszcza romantycznych wątków z życia Daisy von Pless. Zresztą księżna pszczyńska była wyjątkowo barwną postacią. Niewiele brakowało, a w 1916 roku zostałaby królową Polski. Już choćby z tego względu warto ją poznać. Poza tym była to kobieta z klasą i, co bardzo cenię u ludzi, miała wyjątkowe poczucie humoru.
– Nad czym będzie Pan pracował później? Czy ma Pan już w głowie jakąś myśl, która zainspiruje Pana do powstania nowej książki? A może uda się Pan na zasłużone wakacje?
ZNR: Na razie jestem skupiony nad książką „Błękitna tożsamość”. Pracuję nad drugą częścią. Ta powieść jest bardzo wymagająca ze względu na tło i specyficzne zwyczaje arystokracji tamtych czasów. Ale mam także wiele zapytań od czytelników, które dotyczą drugiej części „Przypadków małżeńskich”. Równolegle z pracą nad powieścią, piszę także kolejne opowiadania z tego cyklu – zwłaszcza, że mam przy tym taki sam ubaw, jak ci, którzy to czytają…
– Jestem ciekawa, jak wygląda Pana dzień – czy ma Pan jakieś pisarskie przyzwyczajenia, rytuały?
ZNR: Mam takie jedno przyzwyczajenie. Polega ono na tym, że sporą część dnia spędzam na tyłku – szkoda tylko, iż wyłącznie na własnym…
– Chciałabym też zapytać o ulubioną z napisanych przez Pana książek – czy jest taka, którą ceni Pan szczególnymi względami? A może kocha Pan wszystkie po równo?
ZNR: Trudne pytanie… To tak, jakby zapytać rodziców, które dziecko najbardziej kochają. Ale gdybym miał zabrać na bezludną wyspę tylko jedną ze swoich książek, byłyby to „Przypadki małżeńskie”. Lubię się śmiać, a tam można się śmiać na każdej stronie. No, chyba, że napiszę coś jeszcze bardziej zabawnego. Kto wie? To całkiem możliwe…
– A jakie książki czyta Pan w wolnym czasie (o ile oczywiście wolny czas się Panu przydarzy)? Woli Pan papier czy książkę elektroniczną? Klasykę czy współczesność? Może ma Pan jakiś pisarski wzór, za którym Pan podąża?
ZNR: Oczywiście wolę papier. Ale to dlatego, że nie umiem czytać książek tak, jak to robi większość ludzi. Ktoś mi powiedział, że książka wychodzi z moich rąk, jak kobieta po całonocnym, dzikim seksie – ledwo się trzyma na nogach, ale jest szczęśliwa! Bo w istocie, nie czytam, tylko studiuję. Dlatego moje egzemplarze są pokreślone, pomazane i opisane z każdej możliwej strony. Zdarza się, że wyrywam z nich kartki i noszę po kieszeniach, żeby komuś przeczytać. Jak Pani widzi, nie szanuję książek, ale proszę mi wierzyć – każda z tych, które tak źle potraktowałem, marzy o tym, żeby znów trafić w moje ręce. A jeśli chodzi o autorów… nie mam wybranych. Dzielę książki na dobre i złe – to jest dla mnie probierz. Lubię pisarzy rosyjskich, ale “zachodnia” literatura również ma w swoich szeregach gigantów – i to często nie tych, którzy byli honorowani prestiżowymi nagrodami.
– I tym ostatnim pytaniem skończmy tę przemiłą rozmowę. Dziękuję Panu bardzo za wszystkie szczere odpowiedzi!
Zbigniew Niedźwiecki Ravicz – polski pisarz, dramaturg, autor piosenek. Zadebiutował serią książek FacSimile, która ukazywała się w latach 2004 – 2006. Następnie w 2012 roku spod jego pióra wyszła kontynuacja tej pracy, czyli Sugestie słowa i Groteski słowa. Jego najpopularniejsza powieścią jest Grzech przemilczenia, który porusza problemy o charakterze społeczno-obyczajowym. Obecnie pisarz pracuje nad drugą częścią książki pt. Daisy – błękitna tożsamość, poświęconego księżnej Daisy z Książa.
Jestem tutaj