Wielu dziennikarzy, a także portali internetowych, wśród których prym wiodą najpopularniejsze polskie tygodniki i dzienniki, w dzisiejszych czasach widzi upadek czytelnictwa i literatury samej w sobie. Około 63% Polaków w 2015 roku nie przeczytało ani jednej książki, w rękach trzymając tylko kolorowe okładki magazynów (owszem – okładki – bo prawdopodobnie ich wnętrza również leniwie przekartkowali, dając się zaskoczyć jedynie kolorowym fotografiom).
Coraz mniej osób wypożycza książki z biblioteki, zapominając jakby o istnieniu tej instytucji, skarżąc się na wysokie ceny książek. Antykwariaty też przestały cieszyć się popularnością, bo pełno w nich kurzu i śmierdzi kwaśnym papierem.
Żyjemy w kraju, jak zresztą wiemy, w którym butelka piwa (lub, jeżeli ktoś woli: wódki) jest tańsza, niż świeży egzemplarz książki.
Sytuację ratują na szczęście e-booki, które nie dość, że są dużo tańsze niż papierowe egzemplarze książek, to jeszcze często są objęte atrakcyjnymi promocjami. Czytamy więc książki z ekranów, zapominając, jakim uczuciem jest dotykanie papieru, przewracanie kartek i wąchanie świeżego druku.
W tych czasach istnego czytelniczego zepsucia i kulturalnego dekadentyzmu są oni – blogerzy książkowi. Gatunek dość trudny do zdefiniowania jednym słowem, trudniący się prowadzeniem blogasków, zamieszczaniem na nich „recek” i wyłudzaniem darmowych egzemplarzy książek od wydawców, a nawet autorów.
Dlatego dziś o blogowaniu o literaturze z perspektywy blogera, o plusach i minusach, o reckach i recenzjach, wydawcach miłych i gburowatych, darmowych książkach i fotkach na Instagramie, słowem: o wszystkim – i o niczym
1. Szybko, łatwo, przyjemnie
Zazwyczaj wygląda to tak: zakładamy bloga, odczekujemy parę miesięcy, które przeznaczamy na rozruszanie portalu, następnie osiągając liczbę kilkuset polubień na Facebooku, nasze skrzynki mailowe zalewają się atrakcyjnymi propozycjami. Brzmi zbyt pięknie, aby było prawdziwe? A i owszem.
Założenie, zdobycie względnej popularności swojego bloga, utrzymanie pewnego statusu i „prestiżu” to bardzo długi i męczący proces, który nie jednych zniechęca już na samym początku. A gdzie tam takiemu „świeżakowi” do zdobycia współprac recenzenckich! Pamiętam swoje początki, kiedy po 3, 4 miesiącach myślałam – naiwnie – że wszystkie wydawnictwa z chęcią zgodzą się na współpracę ze mną, bo reprezentuję pewien – znów naiwnie – potencjał. Wysłałam dziesiątki maili, na które nie dostałam odpowiedzi. Kilka dni temu, po ponad roku blogowania udało mi się zdobyć liczbę pół tysiąca obserwujących, wydawnictwa powoli się do mnie same zgłaszają (po wielu moich próbach również i wydawnictwo Marginesy samo poprosiło mnie o współpracę), ale dla wielu wciąż pozostaję niewidoczna.
2. Kobietom jest łatwiej
Bookselfie, shelfie, a może samo selfie na Instagramie wystarczy, aby nas książkowy profil śledziło tysiące osób? Kobietom wcale w blogosferze książkowej – jak w wielu innych zawodach czy choćby dyscyplinach sportowych – nie jest łatwiej. Śledząc różne blogi i profile o tematyce książkowej zauważyłam, że bardziej pożądanym towarem są czytający mężczyźni – to ich się chętniej ogląda, czyta i słucha. Nawet jeżeli nie zachwycają urodą, to w końcu czarują nas swoją inteligencją, wydają się lepsi, niż ci, którzy otaczają nas na co dzień. Czytającym i piszącym chłopakom jest zatem zdecydowanie łatwiej.
3. Książki za darmo
Blogerów książkowych postrzega się jako wyłudzaczy książek. Za kilka słów o danej pozycji książkę dostaje się za darmo – kto by tak nie chciał? Wiadomo, każdy… ale przy tych skromnych marzeniach należy pamiętać o kilku rzeczach:
Po pierwsze: bloger nic nie robi za darmo. Prosząc o współpracę z jakimś wydawnictwem lub godząc się na nią, między blogerem a wydawcą pojawia się umowa, polegająca na prostej wymianie: coś za coś. Wydawca zobowiązuje się dostarczać najnowsze tytuły, bloger zaś w zamian za książkę ma poświęcić swój wolny czas na przeczytanie jej i zrecenzowanie, promocję w mediach społecznościowych, a najczęściej również księgarniach internetowych i stronach poświęconych czytelnictwu.
Po drugie: bloger często dostaje egzemplarz recenzencki, tak zwaną „szczotkę”, która nijak się ma do tego, co kilka tygodni później pojawi się w księgarniach (pomijając liczne błędy, gorszy druk czy papier taka forma egzemplarza recenzenckiego często nie jest nawet książką, a zbindowanym plikiem kartek). Poza tym wiele wydawnictw stosuje praktykę pieczętowania książek, zaznaczając, że to egzemplarz darmowy, nie przeznaczony do sprzedaży. Bloger jest więc pozbawiony możliwości sprzedania, czy choćby oddania komuś książki, za swoje wynagrodzenia mając jedynie satysfakcję (lub nie) z lektury.
Na szczęście sprawa nie jest aż tak czarno-biała. Wiele wydawnictw podsyła od razu (albo przynajmniej dosyła później) egzemplarz finalny danej pozycji. Osobiście nie spotkałam się jeszcze z pieczętowaniem książek, w rękach też nie miałam jeszcze „szczotki”. W moim przypadku wydawcy zawsze starali się, aby książki dotarły do mnie w jak najlepszej jakości, za co bardzo im dziękuję.
4. Książki przed premierą
To, że bloger może się cieszyć – w odróżnieniu od zwykłego czytelnika – lekturą na wiele dni przed premierą nie jest żadną tajemnicą. Tak jednak nie jest w każdym przypadku – wszystko leży w rękach wydawnictw. Wiele wydawców wszystkie swoje pozycje udostępnia blogerom jeszcze przed premierą tak, aby w dniu wydania książki zapewnić już sobie materiał do promowania jej. Ale są też tacy wydawcy, którzy dają pierwszeństwo jedynie dziennikarzom, blogerom wysyłając książki w dniu premiery albo po niej (co w jednym i drugim przypadku oznacza, że bloger książki dostanie kilka dni po premierze – może więc je dostać do rąk później, niż osoba, która książkę zakupi w księgarni). Bywają też sytuacje od nikogo zależne – ot np. podczas tegorocznych Śląskich Targów Książki można było zakupić najnowszą powieść Szczepana Twardocha pt. „Król”. Ja miałam zapewniony egzemplarz od wydawnictwa Literackiego, który miał zostać wysłany jest przed oficjalną premierą. Tym sposobem osoby, które zakupiły „Króla” na Targach mogły cieszyć się lekturą na dwa tygodnie wcześniej niż ja.
5. Bloger nie pisze szczerze
No i tutaj pojawia się kwestia dość dyskusyjna. Muszę przyznać, że nie raz sama miałam obawy, przed napisaniem recenzji całkowicie negatywnej. Sytuacja wyglądała tak: dostałam książkę, na którą długo czekałam, na którą ogromnie się cieszyłam. Z zapartym tchem zasiadłam do czytania, ale już po kilkudziesięciu pierwszych stronach wiedziałam, że to książka po prostu kiepska. Presja. Zżerała mnie presja. Jak napisać tę recenzję w taki sposób, aby wydawnictwo nie uznało, że działam na ich szkodę, aby chciało mi książki do recenzji jeszcze wysyłać? Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go piszą, bo po popełnieniu negatywnej recenzji, pan z wydawnictwa odpisał mi bardzo serdecznie, równie ciepło podziękował za opinię, w dobrym kontakcie jesteśmy do dziś, do dziś też recenzuję dla tego wydawnictwa książki.
Wydaje mi się, że każdy początkujący bloger, ceniący sobie kontakty z wydawnictwami boi się wylać na złą książkę wiadro pomyj. To jednak kwestia „zaostrzenia” sobie pióra. Kilka krytycznych recenzji pokazuje, że tak naprawdę nie ma się czego bać. A wydawnictwo, które po krytyce chciałoby zerwać współpracę, wydaje się bać prawdy. Niestety w tej sytuacji działają tylko na swoją niekorzyść, bo w końcu zwykli czytelnicy też kształtują opinie innych.
6. Perswazja i nacisk
W wielu artykułach czytałam, że wydawcy w przypadku dostania krytycznej recenzji sugerują czasem – mniej lub bardziej delikatnie – zmianę zdania. Ot piszą, że być może bloger źle książkę zrozumiał, stosują argumentum ad ignorantiam, odwołując się do niewiedzy, niewystarczającej znajomości jakiegoś kanonu literatury swojego recenzenta.
Mnie nikt nie sugerował, abym coś w recenzjach zmieniła. Znajomi blogerzy też o podobnych przypadkach mi nie wspominali. Znalazł się za to jeden wydawca, który w konwersacji ze mną skomentował recenzję pewnego popularnego polskiego blogera i skrytykował ją, znajdując w tejże analizie wiele błędów i nieznajomość terminów. Podobno zasugerował poprawną analizę jakiegoś wątku blogerowi. Nie wiem, jak ta konwersacja dalej się potoczyła. Recenzja jednak pozostała w formie niezmienionej.
Inaczej sprawa wygląda z autorami – z nimi jest znacznie ciężej. Autorzy (bo często jeszcze nie pisarze) krytykę swojego dzieła odbierają, jako krytykę swojej osoby, a więc bezpośredni atak na siebie. Kiedy recenzowałam książkę pewnego autora (notabene sam o recenzję mnie poprosił) napisałam, że to literatura, która mnie męczy, a nie sprawia mi przyjemności. W odpowiedzi dostałam taką wiadomość: Przyjemność to może sprawiać walenie konia, a nie czytanie książki.
Jak widzicie, nic dodać, nic ująć. Francja, elegancja.
7. Przyjazne wydawnictwa
W wydawnictwach, tak samo jak w innych firmach/ instytucjach/ organizacjach, pracują zwykli ludzie, dlatego bloger powinien być wyrozumiały, jeżeli odpowiedź na swojego maila uzyskuje nawet po kilku dniach. Z doświadczenia wiem, że przy wydawaniu książek jest mnóstwo pracy, dlatego nie łatwo jest się pogubić w zawiłościach swoich obowiązków. Ale ja nie o tym; o ile rozumiem, że ktoś nie odpowiada na mojego maila lub odpowiada na niego z opóźnieniem, tak przejawem kompletnego braku szacunku do swojego współpracownika (czyli blogera!) jest brak jakiejkolwiek reakcji na nadesłaną recenzję. Już kilka razy zdarzyło mi się, że wylewałam siódme poty nad swoim tekstem, starałam się go dopracować w taki sposób, aby oddawał wszystkie moje emocje, jednocześnie poruszając i analizując ważne wątki, a za ten trud nie usłyszałam (tudzież nie przeczytałam) nawet prostego „dziękuję”. Drodzy wydawcy, wysłanie tego jednego słowa w mailu nie jest męczące, ani czasochłonne, a – powiedziałabym – niezbędne dla przyjemnej współpracy. Nie chcę być traktowana jak brzęcząca nad uchem mucha. Pisanie tego bloga nie ma sprawiać satysfakcji tylko mi – ma nieść pożytek czytelnikom i dobrym książkom. Ja zawsze dziękuję za otrzymane książki.
Inną sprawą jest to, że wydawcy często zapominają o tym, że obiecane egzemplarze były obiecane. Zdarzyło mi się, że czekałam na książki miesiąc i dopiero po upomnieniu się o nie, dostałam je. Jasne, tutaj też należy być wyrozumiałym – przecież każdemu zdarza się zapomnieć, szczególnie przy takiej liczbie blogerów i książek. Jednak sprawa wygląda zupełnie inaczej, kiedy sytuacja powtarza się już któryś raz z kolei.
Podsumowując…
…wcale nie tak łatwo jest zostać, a następnie być blogerem książkowym. Bywają momenty – bardzo liczne w tym naszym ambitnym hobby – w których chce się to wszystko rzucić, odpocząć od blogowania, do wszelakich nowości wydawniczych, od recenzji, od pisania. Czasem bywa ciężko – nikt naszych wpisów nie czyta, nikt ich nie komentuje, nikt nawet nie zadaje sobie trudu, żeby zajrzeć na naszego bloga. Ale to są, jak napisałam, momenty. Przeważnie zaś jesteśmy uśmiechnięci, szczęśliwi i spełnieni. Ambitni, optymistyczni i myślący perspektywicznie. Blogowanie o literaturze może sprawiać wielką przyjemność – i naprawdę ją sprawia – jeżeli przygotujemy się na to, że nie zawsze będzie kolorowo.
Założyłam bloga, aby dzielić się z kimś uczuciami, jakie towarzyszyły mi podczas lektury. Po ponad roku blogowania jestem zdania, że był to najlepszy wybór w moim życiu. Nie wyobrażam sobie teraz siebie bez tego bloga. To coś, co się ze mną połączyło, w co włożyłam ogromny kawał mojego serca.
Prowadzenie bloga jest też ogromną szansą – na wrośnięcie w literacki świat i na zgłębienie swojej wiedzy o literaturze. Na poznanie wspaniałych ludzi, na przelotną albo dłuższą znajomość z literatami. Dzięki blogowi poznałam pewnego pisarza, z którym co prawda się nie spotkałam, ale od roku utrzymujemy regularny kontakt facebookowy. Miałam okazję przeczytać wiele jego tekstów, których inni czytelnicy nie znają, a nawet cieszyć się lekturą usuniętego rozdziału z jego powieści.
Po napisaniu recenzji odezwał się też do mnie Michał Piedziewicz, który wysłał mi wiadomość o tym, jak obawiał się, że „Dżoker” i „Domino” to książki wcale niedobre, może przeciętne, ale nie na najwyższym poziomie. Jeżeli czytaliście ten cykl książek o przed i powojennej Gdyni wiecie, że ogromnie się mylił, bo to powieści absolutnie fantastyczne i niesamowicie wciągające.
Przede wszystkim jednak, dzięki blogowi dobrze się bawię: czytam, jeżdżę na spotkania autorskie, od czasu do czasu odważam się nawet zadać jakieś pytania, nałogowo fotografuję książki, opowiadam o nich znajomym. Mam grono czytelników, którzy śledzą uważnie moje książkowe wybory i czytają to, co polecam.
Blogowanie mnie uszczęśliwia – nawet jeżeli w Wyborczej piszą o tym, że „reckę napisałam miodzio” i że jestem frajerem, bo robię coś, z czego nigdy nie będę miała pieniędzy.
Jestem tutaj