Z twórczością Hermana Hessego po raz pierwszy zetknęłam się dzięki poleceniu znajomego – Marcina, z którym przez jakiś czas miałam przyjemność prowadzić bloga literackiego Tylko Burak Nie Czyta. Marcin jest taką osobą, która uwielbia rozdawać innym wartościową literaturę. W ten sposób pewnego dnia w paczuszce z książką do recenzji otrzymałam od niego „Petera Camenzinda”. Już wcześniej wspominał mi o „Siddharcie” i „Wilku stepowym”, ale nie potrafiłam dostać tych książek w bibliotece, więc moment ich przeczytania odłożyłam nieco w czasie. Tymczasem on zrobił mi taką właśnie niespodziankę!
„Peter Camenzind” okazał się fantastyczną historią, bardzo swojską i delikatną, która chwyciła mnie za serce. Kiedy dowiedziałam się, że wydawnictwo Media Rodzina w maju zamierza wydać nic innego, jak „Siddharthę” i „Wilka stepowego”, postanowiłam sobie powtórzyć tę pierwszą powieść Hessego, z jaką miałam do czynienia i – z ręką na sercu przyznaję – spodobała mi się jeszcze bardziej. Jestem pewna, że w przyszłości sięgnę po nią po raz kolejny.
Ale koniec już o cudownym szwajcarskim Peterze – dziś słów parę o „Siddharcie”.
Jestem tutaj