Kiedy ktoś zapytał mnie, która z tych trzech – „Dygot”, „Ślady” czy „Rdza” – jest najlepsza, odpowiedziałam tak: obiektywnie „Rdza” jest na pewno lepsza niż „Ślady”, subiektywnie lepsza niż „Dygot”. Bo faktycznie ciężko jest je ze sobą porównać, ciężko wybrać jedną, która przebiłaby wszystkie inne. Małecki z każdą kolejną powieścią rozwija się bardziej, dodaje coś, czego w poprzednich zabrakło, a to przecież największy komplement, względem pisarza. W „Rdzy” czytelnik zadowoli się wszystkim tym, co pojawiło się już wcześniej – kameralną opowieścią o zwykłych ludziach, prowincją naznaczoną historią, życiorysami i narysowanymi grubą kreską bohaterami, strachem i lękiem, z którym zmaga się człowiek, aż w końcu śmiercią – ale znajdzie też swoistą nostalgię, melancholię, która naznacza całą opowieść, nie będącą aż tak wyczuwalną w innych książkach autora. Dlatego „Rdza”, jak uważam, może okazać się najlepszą polską powieścią wydaną w 2017 roku. Może, bo nie jestem na tyle odważna, by świadomie zadecydować o przyszłości. A nuż wydawcy trzymają dla nas prawdziwą perełkę, która ukaże się pod koniec roku? A może ostatecznie najlepszą polską powieścią określę zbiór opowiadań Twardocha (jak uczyniłam to w zeszłym roku z „Królem”)? Jestem otwarta na to, że coś mnie jeszcze w polskiej literaturze zaskoczy… ale tymczasem o „Rdzy”.
Jestem tutaj