Ameryka i Finlandia to dwa kraje, które w jakiś sposób mnie fascynują. Ten pierwszy dlatego, że do bólu rozkochał mnie w nim Frank Sinatra, a wychowana na amerykańskiej literaturze, przez wiele lat żyłam całkowicie zanurzona w ich (pop)kulturze. Co prawda na początku czytałam powieści raczej lekkie, ale i wśród nich znalazło się parę perełek – „O dzień za późno, o dolara za mało” czy „Dolina lalek” to dwie fascynujące książki, pokazujące jak funkcjonują (lub raczej funkcjonowali) obywatele Stanów. Z wiekiem zaczęłam sięgać po literaturę dojrzalszą. „Zabić drozda”, „Smażone zielone pomidory”, „Małe życie”, ostatnio przeczytane „Niksy”, proza Fitzgeralda i Hemingwaya zafascynowały mnie Ameryką tak bardzo, że przez wiele lat sądziłam, że nie ma kraju doskonalszego.
Ale z drugiej strony jest przecież Finlandia, o której wiem… bardzo niewiele. Jednak to kraj skandynawski, ojczyzna Tove Jansson, nie może być mi więc obojętny. Naczytałam się już sporo o Norwegii, Szwecji czy Islandii, dlaczego miałabym więc nie pokochać Finlandii? Wydawało mi się, że taka opcja w ogóle nie wchodzi w grę.
Jestem tutaj