“Martwe dusze” były moją lekturą ostatnich dni i muszę przyznać, że wybrałam na nią naprawdę dobry czas. Zawsze uważałam, że zima to doskonały moment na nieco cięższe powieści. Smakują one wtedy inaczej – przecież “Martwe dusze” byłyby zupełnie inną książką, gdybym czytała je w lato, gdy zewsząd otacza nas słońce i radość, a zupełnie inną jest teraz – w środku zimy, czytaną pod kocem, z kubkiem aromatycznej herbaty w dłoni i śniegiem za oknem.
Muszę jednak przyznać, że to nie jest moje pierwsze spotkanie z tą książką. Otóż po raz pierwszy czytałam ją w liceum. Nosiłam się wtedy z ambicjami, by zgłębiać klasykę – zaczytywałam się wtedy w Dostojewskim, Puszkinie, więc i Gogol był naturalnym wyborem. Wtedy jednak odebrałam tę lekturę jako ciężką i chyba nie do końca ją rozumiałam. Sami rozumiecie, dlaczego bałam się wrócić do niej teraz, po latach i dlaczego “swoje” na półce musiała odleżeć… Myliłam się! Nasyciła ona pączkującą we mnie tęsknotę za klasyką rosyjską, dostarczyła nie tylko wielu rozmyślań, ale i wspaniałą rozrywkę
Jestem tutaj