O tym, że Szczepan Twardoch próbował kiedyś zostać poetą wiedziało niewielu – że pisał wiersze, oddawał na papier swoją duszę już w licealnych latach, a nawet był na zebraniu klubu poetyckiego, gdzie te swoje wersy czytał. Ten fenomenalny tekst, popełniony oczywiście przez samego pisarza, znajdziecie na Nowych Peryferiach. Ale przecież nie o Twardochu-poecie dzisiaj. Dlaczego więc o tym wszystkim wspominam?

twardoch-krol-940x516

Odpowiedź jest bardzo prosta: bez tego bagażu doświadczeń nie byłoby przecież pierwszej poważnej jego książki, czyli „Morfiny”, po której poczuł się debiutantem, bo książka osiągnęła w Polsce sukces. Nie byłoby tak istotnego dla niego „Dracha” i „Wiecznego Grunwaldu”. Kontrowersyjnych „Wielorybów i ciem”, do których musiał dojrzeć zarówno jako mężczyzna, jak i pisarz. Nie byłoby, w końcu, jego najnowszej powieści, czyli „Króla” – najbrutalniejszej, najbardziej zróżnicowanej i chyba najgłośniejszej – chociaż to przecież dopiero pierwsze dni jej istnienia na rynku wydawniczym.

Zacznę od tego, że zanim zagłębiłam się w lekturze „Króla”, z różnymi opiniami się spotkałam. Z jednej strony zachwyceni znajomi, którzy niecierpliwili się bardziej niż ja i chyba też bardziej niż ja ciekawi byli moich wrażeń, z drugiej zaś obszerny facebookowy post Jacka Dehnela, który „tu i ówdzie” wytknął Twardochowi błędy w konstrukcji powieści. Swoje trzy grosze dorzucił Nowacki, który stwierdził, że redaktory z WL-u się nie postarały. Obaj przekazali nam garść cennych i spostrzegawczych informacji o fabule, języku, historii i kontekście, ale czy oby na pewno mających znaczenie dla tej napisanej z ogromnym rozmachem powieści?

Zaczyna się tak: Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera. W następnych wersjach pojawia się coś, co z prozy Twardocha doskonale znamy: Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję. / Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję (…). Bardzo podobna narracja przypisana była Konstantemu z „Morfiny” (ja, nie ja, nikt ja), o ile tylko Willemann cały czas wypowiadał się podobnym językiem, tak w „Królu” Twardocha takie momenty pojawiają się sporadycznie, bo całość to powieść z bardzo szybką akcją, z burzliwymi wydarzeniami, z targanym konfliktami, podzielonym krajem w tle, gangsterskimi porachunkami i gwałtowną miłością w zanadrzu.
Twardoch stworzył powieść zupełnie inną niż poprzednie, przez to ciekawszą i najprzystępniejszą w odbiorze.

Rzecz dzieje się w Warszawie, w latach trzydziestych XX wieku. W Warszawie o której się nie mówi, której tematu się unika. To stolica wcale nie tak barwna, jak mogłoby się wydawać – bardzo podzielona, niebezpieczna i nieprzewidywalna. Warszawa Polaków i Warszawa Żydów. Warszawa zazwyczaj obojętna, ale też walcząca tak samo zawzięcie, jak na ringu: jak bokser Legii z pięściarzem Makabi. Warszawa lewych sierpowych, prawych prostych, rozbitych nosów i poćwiartowanych ciał. Warszawa pod panowaniem Kuma Kaplicy i jego świty. Warszawa mężczyzn. A szczególnie tego jednego…

Chcę być królem tego miasta – odpowiedział wolno, po namyśle, oddzielając starannie każde słowo. – I będę królem tego miasta.
– Wiem, Jankiew. Wiem. I będziesz, albo cię wcześniej zabiją. Ale jak cię znam, a znam cię najlepiej na całym świecie, to będziesz Jankiew. Będziesz Królem. I wtedy co z tym zrobisz? Z tym swoim królowaniem? Będziesz go strzegł przed następnym młodym Jakubem Szapirą?

krol

Jakub Szapiro jest na ustach wszystkich – Żydzi się go obawiają, przez co też nienawidzą, kobiety zaś (zarówno Polki, jak i Żydówki) mimo iż drżą ze strachu, pragną jego atencji. Szapiro to żydowski gangster, bokser, zawodnik Makabi Warszawa, zabójca, namiętny kochanek, prawdziwy mężczyzna, samiec alfa. I jak na samca alfa przystało, chce być królem Warszawy. I będzie królem, bo tak właśnie wygląda jego życie: jeżeli czegoś chce, to to dostaje. Albo sam sobie zabiera.
Jest ojcem, jest kochankiem, jest niespełnioną miłością, jest niedoścignionym wzorem i ideałem, jest chodzącą przestrogą, a zarazem największym wrogiem polskich falangistów. Jest w końcu prawą ręką Kuma Kaplicy, najgroźniejszego gangstera przedwojennej Warszawy.  Potrafi wystraszyć przelotnym spojrzeniem, zabić jednym ciosem. Jest tym od tak zwanej „czarnej roboty”, czyli ściągania haraczy z dłużnych Kumowi Żydów. Ponad wszystko jednak chce być królem.

Nad nim jest jego królowa – piękna, smutna Warszawa. To tło historyczne jest esencją tej powieści. Bez swojego miasta Szapiro byłby nikim, dlatego zresztą koleje jego losu układają się w powieści tak, a nie inaczej. Wydawać by się mogło, że podobna fabuła (gangsterskie porachunki, alkohol, narkotyki, kobiety) poruszone zostały już w wielu powieściach, jednak u Twardocha wątki te nabierają świeżości i o wiele większej rangi, bo ujmowane są w niezwykle ważnym historycznym tle. Autor doskonale posługuje się kontrastami, sprawnie ukazując różnice pomiędzy konkretnymi charakterami (np. Jakubem, sportowcem i gangsterem, a Morycem, jego młodszym bratem intelektualistą i idealistą, którego celem jest budowa państwa żydowskiego w Palestynie), najważniejszy jest jednak kontrast pomiędzy polską, a śmierdzącą, brudną i niemalże wyzutą z polskiego języka, będącą miejscem politycznych spisków żydowską częścią Warszawy.
Warszawa jest sceną do politycznych starć, a my razem z bohaterami wpadamy w ich wir, jesteśmy świadkami regulacji prawnych, jakim zaczynają podlegać Żydzi i ich zawziętej walki z antysemityzmem. W tym kontekście najistotniejszą postacią wydaje się Kum Kaplica, Polak i chrześcijanin, stojący na czele żydowskiej szajki, walczący z polskimi narodowcami i antysemitami.

Twardoch napisał powieść absolutnie męską, bardzo brutalną i drastyczną, w której jednak doskonale odnajdą się kobiety. Postać głównego bohatera i zarówno narratora powieści – Jakuba Szapiry – jest stworzona w taki sposób, że na przemian zachwyca, odrzuca, dziwi, zaskakuje, ale niewątpliwie przyciąga jak magnes.
Najważniejszą bohaterką jest jednak cicha Warszawa, nad którą unosi się Litani – bo nie mogło tutaj zabraknąć iście twardochowego pierwiastka, to jest jakiejś siły, która spoczywa nad człowiekiem, obserwuje go i opiekuje się nim, albo wręcz przeciwnie, połyka i wypluwa. Ten stwór to wieloryb unoszący się nad miastem, pływający wśród chmur i nurkujący w wiślanych wodach, będący świadkiem wszystkich tych zdarzeń, cichym, ale nie niemym obserwatorem, swoistym wyrzutem sumienia, początkiem i końcem – nade wszystko jednak mądrością.

Wracając do pierwotnego wątku, jaki poruszyłam na początku tej recenzji – tj. krytykę względem “Króla” – zarzuca się Twardochowi, że pozwolił sobie na spore nadużycie względem historycznych źródeł (zmieniając na przykład wygląd postaci Pantaleona Karpińskiego, mocno go przerysowując, Kuma Kaplicę zaś, który jest odwzorowany na Tacie Tasiemce przeniósł nieco w czasie, aby jego powieść mogła zaistnieć) – to po pierwsze, po drugie zaś, że do swojej pracy nie przyłożył się dokładnie, bo topografia jego przedwojennej Warszawy nie zawsze idealnie odzwierciedla tamtą rzeczywistość (Twardoch pisze o ulicy Piusa XI, podczas gdy w tym czasie to była wciąż Piękna, Szapiro  początkowo mieszka w miejscu, które jest raczej wątpliwie żydowskie itd.), po trzecie zaś pretensje kieruje się w stronę korektorów tekstu Twardocha (w tekście pojawia się fragment, w którym jest jasno zaznaczone, że żona Szapiry powiła bliźniaki, później zaś czytamy o dwóch jej ciążach)…
Przyznam szczerze, że wielu tych niesnasek nie wyłapałam (bo też nie pochodzę z Warszawy i nie znam topografii tego miasta), jako czytelniczka zaś nie zwracałam uwagi na błędy w tekście – nic konkretnego nie rzuciło mi się w oczy. Podziwiam Jacka Dehnela za te drobiazgowe, szczegółowe wyłapanie błędów i pomyłek, ale chcę też zaznaczyć, że nie wpłynęły one na mój odbiór lektury i wątpię, aby komukolwiek zepsuły przyjemność z czytania.
Król” udowadnia, że Twardoch potrafi zaskoczyć, a jego warsztat pisarski stale się doskonali. To świetna powieść, bardzo wciągająca, niejednoznaczna, pobudzająca do przemyśleń, zaskakująca, mądra, ale nad to wszystko przecież przyjemna.

Share: