Tony Kososki “Widzieć więcej” – w podróż po marzenia

Poznajcie Tony’ego – dwudziestoparolatka z marzeniami większymi niż Ziemski glob. Pochodzący z gdańskiej Oruni chłopak postanowił w końcu te marzenia spełnić i wyjeżdżając na wolontariat na Mistrzostwa Świata w Rio zdecydował się, by nie kupować od razu biletu powrotnego. Stwierdził, że pewnie będzie chciał wykorzystać okazję i zwiedzić w Ameryce coś jeszcze, niż tylko najbardziej znane brazylijskie miasto. Może coś więcej, niż tylko Rio de Janeiro? A może uda się jeszcze przedostać do Kolumbii… Wenezueli…? Tak z trzydziestu dni jego podróż przeciągnęła się do ponad czterystu. Jego pobyt miał trwać jedynie miesiąc, lecz Tony zapragnął, by potrwała ponad rok. A wiecie, co z tego wszystkiego jest najśmieszniejsze? Przez cały czas swojej wielkiej i szalonej podróży Tony wydał mniej, niż Wy, płacąc za parę nowych butów czy dizajnerskich dżinsów.


Co może zrobić młody chłopak z ograniczonymi środkami na koncie w banku, ale ze stale rozrastającym się (o zgrozo, nie ma na to lekarstwa!) marzeniem?
Tony wpadł na pomysł dość prosty, ale genialny… i chociaż wielu jego podróż wydawała się nieodpowiedzialna i zwariowana, on dopiął swego i jak sobie zamarzył, tak zrobił. Koszty związane z przejazdem, spaniem, a nawet jedzeniem ograniczył prawie do zera. Jeździł tylko autostopem, ewentualnie przemieszczał się pieszo lub pracował na swój transport, nie wydając na nie tym samym ani grosza. Spał w namiocie, a z drobną pomocą mundurowych czasem mógł spędzić noc w budynku. Jadł to, co podarowali mu ludzie lub sam zdobył – mango, kokosy, banany, suche bułki, placki, bardzo tanie mięso krokodyla. Dopiero w ostatecznej sytuacji sięgał po kartę i szedł do bankomatu. Chciał sprawdzić, jak to jest, gdy na życie ma się jakieś tylko niewielką, bardzo ograniczoną sumę pieniędzy – jak się wtedy myśli, jak postępuje, oszczędza, gdzie szuka pożywienia, jak się człowiek zmienia… W ten sposób spędził cudowny urlop na Karaibach, nie wydając na to ani grosza. Odhaczając kolejno cele ze swojej „listy marzeń”, upolował krokodyla, zrobił tatuaż, zjadł ogromną mrówkę, niósł w rękach anakondę, siedział obok mrówkojada, widział burzę nad jeziorem Maracaibo w Wenezueli, a nawet odnalazł prawdziwych przyjaciół – tak w postaci ludzkiej, jak i zwierzęcej…

Jednak nie myślcie, że ta podróż przez Amerykę Południową poszła mu tak gładko, jak po maśle – bywały też chwile grozy.
„Widzieć więcej” zaczyna się od podróży Tony’ego przez Ekwador, Kolumbię, po Wenezuelę i znów – na powrót – Kolumbię. I chociaż kraje te charakteryzuje gościnność i otwartość serc, w Ekwadorze padł ofiarą kradzieży, a w Wenezueli po raz pierwszy zrozumiał kim jest, co robi i jaka odległość dzieli go od domu… Ilekroć wyciągał rękę, by łapać stopa słyszał, by iść na autobus, bo to Wenezuela, tutaj nie można podróżować, jeżeli się nie ma pieniędzy. Biały człowiek z ogromnym plecakiem i aparatem w kraju Wenezuelczyków to pretekst do ciągłych kontroli, gróźb, a nawet zamknięcia w więzieniu. To tam Tony po raz pierwszy poczuł strach i siłę szantażu…


Nie skłamię, jeśli napiszę, że Tony Kososki to moja największa inspiracja minionych dni. Po jego drugą książkę – „Widzieć więcej” sięgnęłam jedynie ze względu na opisywaną tam Kolumbię. Toż to przecież kraj Marqueza, mojego literackiego guru, kwintesencja, zdawałoby się, Ameryki Południowej – kraj tak piękny, jak różnorodny… Oczekiwałam ciekawych informacji, faktów, zaskoczenia, zadziwienia, z czasem i zbulwersowania realiami państw, przez które podróżował, ale jednak niczego ponadto – bo ostatnio bywa tak, że chociaż reportaże czytam dobre, to często wyzute z emocji. Tony tymczasem zafundował mi jazdę bez trzymanki.

Ilekroć jeszcze raz pomyślę, że nie jestem w stanie czegoś zrobić, że mi się nie uda lub ktoś jest ode mnie lepszy, pomyślę o Tonym Kososkim, który mądrość przekazaną w książce, zaczerpnął z podróży. Ten chłopak udowadnia, że niemożliwe nie istnieje, że możemy zrobić wszystko jeśli kieruje nami pasja.
Jego książka to wspaniała, autentyczna, brawurowa podróż. Momentami pisana nieco chaotycznie i dość potocznie jest najlepszym dowodem na prawdziwość opowiedzianej historii. Czytając książkę Przemka czułam się, jakbym siedziała tuż obok niego, a on snuł swoją opowieść o Ameryce – w taki prosty, naturalny sposób. Polecam serdecznie!

Z pozdrowieniami,
Kasia

Share: