Tylko mnie pogłaszcz – listy do Haliny Poświatowskiej
Chociaż Poświatowską uważa się za jedną z najbardziej romantycznych poetek w historii literatury polskiej, Halina tak naprawdę miała jeszcze drugą twarz. Była zazdrosna, uparta, niejednokrotnie wredna, uszczypliwa, samolubna. Nie była – nie tak do końca – tą delikatną i porcelanową lalką, jak zwykło się ją postrzegać, tak kruchą, że przy bardziej czułym objęciu mogłaby się rozlecieć, rozbić na kawałki, ale raczej kobietą z krwi i kości, za wszelką cenę pragnącą miłości. Zresztą właśnie tak, w liście do Marioli Pryzwan określił ją Ireneusz Morawski, jako kobietę, która na zawsze i bardzo chciała być kochana, a w zamian za to dawała tak wiele – pozwalała się kochać.
Wbrew wszystkim, lecz jedynie nie wbrew swemu sercu, wyszła za mąż w wieku zaledwie 18 lat. Wdową została mając lat 20. Nieco później jej serce po raz kolejny zabiło dla kogoś innego – swoje uczucia Haśka skierowała w stronę chłopaka o 7 lat od niej młodszego. Spotykali się często, starał się ją jakoś zabawić, rozerwać, oderwać jej myśli od nieuleczalnej choroby, jednak kiedy postanowił ich „związek” zakończyć, Halina zareagowała desperacko, wręcz histerycznie, łykając całą garść tabletek. W ostatnim momencie poprosiła chłopaka, by zawiózł ją do szpitala, w związku z czym ta próba samobójcza nie doszła do skutku.
Na liście mężczyzn, których Haśka kochała, niewątpliwie widnieje też Ireneusz Morawski – niewidomy student filologii polskiej, stawiający pierwsze kroki literat. Być może to właśnie on – najważniejszy mężczyzna w jej życiu.
Poznali się w Częstochowie pod koniec roku ’56 na jej pierwszym wieczorze autorskim w redakcji „Gazety Częstochowskiej”. Oboje nie zdawali sobie sprawy, że połączy ich uczucie… w dodatku tak trudne i ciężkie do zdefiniowania.
Dopóki Morawski mieszkał z ojcem, spotykali się wielokrotnie, kiedy jednak wyjechał na studia do Wrocławia, a rok później Poświatowska do Filadelfii na operację serca, swoją relację zmuszeni byli opierać wyłącznie na listach. To właśnie wtedy była ona najprawdziwsza.
Początkowo pisali do siebie z dystansem, jak przyjaciele. Morawski lubił się bawić słowem i nie wahał się tego nadużywać w listach do Poświatowskiej. Ten jego styl i specyficzne poczucie humoru może być irytujące, jednak w miarę czytania listów, poznaje się prawdziwą osobowość literata. Autorce zbioru tych listów, Marioli Pryzwan, nie wszystkie żarty językowe i kalambury udało się odszyfrować, większość jednak objaśniają przypisy.
W 1958 roku, w zaledwie dwa lata po tym, jak się poznali, Poświatowska napisała do niego: Nienawidzę wszystkich listów, które nie są Twoimi. On też nie szczędził jej czułości:
Nie tęsknię, wcale nie tęsknię. Przecież jesteś ze mną. Wystarczy – żebym tylko otrząsnął się z drobnych kroplistych nutek i już mówisz. Niebo się kołysze, kiedy mówisz, mów… Jesteś za oknem. Zbiorę Cię lekko jak deszcz i bliżej, bliżej, coraz bardziej, naprzeciwko, naprawdę mogę, możesz…
Gorliwych zapewnień o gorącym uczuciu było zresztą więcej. Ja wybrałam – jak mi się zdaje – te najpiękniejsze fragmenty:
Natchnij mnie nocą, gdzie mam wysłać ten list, i pocałuj, bardzo pocałuj, tak jak Ty umiesz, właśnie tak, szeptem na wylot. Weź mnie do nieba, do nadmorskiego brzegu, donikąd zawsze ze sobą jak neseser, tylko lepiej, ładniej, jak szalony neseser, dobrze? I ja też zabiorę sobie dużo, dużo Ciebie jak teraz. Halina, mówię i już bliżej. Halina, Halina i tak zawsze, aż się spełni.
Strasznie mi się dzisiaj ględzi, ale teraz jest przed południem, a ja nie lubię tej pory dnia. Hę?
Wobec tego skończę ten wykończony list i pogłaszczę Cię jeszcze, ugłaszczę, zagłaszczę… w nieskończoność, w niepewność, w słodki ruchomy wiatr, w imię naszego współoczekiwania, aż się spotkamy na końcu wszystkich luźno wiejących wichrów, bezdomnych fal, w małym szałasie majowym, szałasie z zapachu akacjowych, musujących zmierzchów. Pozwolisz mi wtedy posłuchać serca i nie będzie zbytecznych dzwonków. Od razu powiesz mi wszystko… Bez, bez precedensu.
Morawski wspierał Poświatowską podczas jej pobytu w Stanach, mówił o „głupim sercu”, które nie chce się słuchać, pocieszał ją też w sposób typowy: że nie może się poddać, że to nie czas na umieranie.
Jednak kiedy w 1961 roku szczęśliwie zoperowana poetka wróciła do Polski i zamieszkała w Krakowie, ich korespondencja osłabła. Nadszedł taki moment, kiedy Morawski wyznał jej, że mogliby już przestać udawać, zakończyć tę głupią grę w miłość, że tak naprawdę powinni skończyć ze sobą pisać dwa lata temu, kiedy ich listowna korespondencja była jeszcze w najlepszej formie. Później jednak żałował tych słów, prosił o przerwanie milczenia z jej strony, jeszcze jakoś próbował i się starał, w końcu jednak sam przestał pisać. Ich uczucie umarło.
Poświatowska tak naprawdę nigdy nie pogodziła się z tym, że Ireneusz zerwał ich korespondencję. W formie listu do niego napisała „Opowieść dla przyjaciela”, jednak on odebrał ją chłodno. Wiele lat nalegała i prosiła go o zgodę, by jego listy opublikować w formie książki (2 lutego 1966 roku pisała: Nie doceniasz mnie, ja tych listów uzbierałam nie na jedną, ale na dwie książki; zbierałam je oczywiście świadomie, cały czas mając na oku (jak mówi sam wielki Ingarden) ów chlubny cel, jakim niewątpliwie będzie w przyszłości, po naszej podwójnej śmierci – opublikowanie owych. (…) Zgódź się, żebym je pokazała ludziom, żebym je pokazała wydawcom. Mnie nawet nie zależy tak bardzo, żeby były drukowane natychmiast, możesz czekać – możesz czekać i wydrukować je wtedy, kiedy mnie już nie będzie, ale chcę, koniecznie chcę wiedzieć, że one będą wydrukowane. One są piękne, lepsze, mój drogi, od mojej książki i, daruj, ale lepsze od Twoich opowiadań; im nie wolno umrzeć. (…) Zgódź się, proszę, ta drobna satysfakcja, która przecież będzie Twoją – należy mi się od Ciebie, od losu, od mojego życia. Co pomogą decyzje lub milczenie; ja i tak do końca będę z Tobą).
Nigdy nie wyraził na to zgody, uważał, że to brak poszanowania nie tyle dla ich korespondencji, do dla uczucia. O swoich listach wypowiedział się zresztą tak: Wierzę Halinie, że są piękne, ale wiem, że były piękne tylko dla niej, bo takimi chciała je widzieć i takie chciała dostawać – właśnie piękne. Nie sądzę jednak, żeby mogło w nich być coś, co można by obiektywnie zauważyć jako wartościowe. A dla mnie? Dla mnie są one i zostaną dokumentem późnego, acz słodkiego mojego dzieciństwa, kiedy sądziłem, że jestem czymś więcej, niż jestem naprawdę i czym zostałem w rzeczywistości.
31 marca 1966 roku Poświatowska napisała do Morawskiego po raz ostatni: O listy się nie martw. (…) One są wszystkie moje. I trudno Ci będzie kiedykolwiek udowodnić, że tam to nie jesteś najprawdziwiej Ty. Nie napiszesz już przecież takich listów do nikogo i już nikogo nie będziesz tak kochał jak mnie, prawda?
Morawski dostał od Poświatowskiej 118 listów, ona od niego raptem 90 kilka. Najprawdopodobniej te ostatnie, będące odpowiedzią na jej „Opowieść dla przyjaciela” się nie zachowały. Zbiór „Tylko mnie pogłaszcz” zawiera właśnie tych 91 listów z przeciągu lat 1957 – 1963. W końcu, w 50 lat po śmierci autorki jedno z jej największych marzeń zostało spełnione… Jednak przyznać muszę, że uczucia mam mieszane.
Podobnie jak Filipowicz ginie obecnie w blasku Szymborskiej (chociaż dzięki „Listom” i „Mojej kochanej dumnej prowincji” jego wizerunek się odbudowuje), tak Morawski w dzisiejszych czasach staje się niewidzialny bez nazwiska Poświatowskiej. Jego opowiadania zachowały się – naturalnie – jednak nie wznawia się ich już tak, jak wznawia się kolejne wydania wierszy Haśki. Te 91 listów jest zatem niewątpliwym świadectwem jego wielkiego literackiego talentu, specyficznego, ironicznego, acz bardzo błyskotliwego poczucia humoru, jak i świadectwem uczucia – być może dojrzałego, jak twierdziła Halina, lecz możliwe, że i szczeniackiego, bowiem jak sam określił swoje listy Morawski, są one ostatnim zapiskiem jego infantylności i nie ma w nich nic szczególnego.
Jednego jestem pewna: czytanie tych listów jest literacką ucztą – tak dla fanów Poświatowskiej, jak i wielbicielek romansów, nieco bardziej zakorzenionych w kanonie literatury polskiej.
Nie jestem pewna, czy udostępnianie ich czytelnikom, bo tak chciała Poświatowska, lecz za wszelką cenę unikał tego Morawski jest moralne, jednak cieszę się, że ta książka trafiła do moich rąk.