Jak zrodziła się we mnie miłość do czytania?
Byłam dzieckiem, które nienawidziło czytać, dopóki w moim życiu nie pojawiły się dwie książki. Pamiętam, jak pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy bardzo mi się nudziło, siostra kazała mi przeczytać książkę. Nie chciałam, marudziłam, ale ostatecznie z braku laku zaczęłam lekturę „Lassie wróć”. Ta była pierwsza. Kolejne wydarzenie, które dobrze utkwiło mi w pamięci to wyprawa do biblioteki i wzięcie ze sobą „Pięknej i bestii”. Zamknęłam się na cały dzień w pokoju i czytałam, dopóki nie dobrnęłam do końca.
Od tego czasu czytałam sporo, choć to uczucie miłości do książek było jeszcze spokojne i pozbawione wielkiej namiętności. Sumiennie czytałam wszystkie lektury szkolne, sięgałam po książki polecane mi przez koleżanki. Może ktoś z Was pamięta, jak nazywała się seria „horrorów” dla dzieci? Nie znam ani tytułów, ani autora. Utknęło mi w pamięci tylko scena, kiedy pewnego razu z jajeczka wykluł się prawdziwy dinozaur…
Później przyszedł okres gimnazjum, w którym miłość do książek powoli sobie we mnie kiełkowała. Czytanie było dla mnie odskocznią od trudów codziennego dnia. Dziwicie się pewnie – jakie trudy może mieć trzynastolatka? Otóż z rodzicami alkoholikami przetrwanie każdego dnia było wyzwaniem. Czasem było ok i udawaliśmy normalną rodzinę. Przeważnie jednak było, jak było.
Nigdy nie czytałam książek przeznaczonych dla dzieci i dla młodzieży. Nie czytałam wtedy „Ani z Zielonego Wzgórza” ani „Jeżycjady”. Podkradałam książki mamie, która przynosiła je dla siebie z biblioteki. Mając trzynaście lat rzuciłam się na „Miłość w czasach zarazy” – bo wypożyczyła to mama, i bo miało fajny tytuł. Nie przebrnęłam, ale do dziś z sentymentem czytam fragment, w którym Doktor Juvenal Urbino oddaje mocz, a jego żona po tym donośnym dźwięku poznaje, że to prawdziwy mężczyzna. Pamiętałam też, że zmarł spadając z drzewa w próbie złapania papugi. Nie rozumiałam, po co ktoś pisze o takich rzeczach. Znacznie bliżej mi było do Maria Puzo, który z kolei zakiełkował we mnie miłość do Italii. Czytałam Nicholasa Sparksa marząc, że i mnie kiedyś przydarzy się jakieś wielkie uczucie, które wyrwie mnie ze świata, w którym tkwię. Paulo Coelho, bo zdawał się mówić mądre rzeczy. I czytałam Dickensa, bo opisywał los biednych i smutnych dzieci (tu przede wszystkim: „Dawid Copperfield” oraz „Oliver Twist”), co jednak dawało mi poczucie, że inni mają gorzej. Matka nie reagowała na wybór moich, często już dorosłych, lektur. Dziś wiem, że zarówno teraz, jak i wtedy, niewiele ją obchodziłam.
Okres licealny to najważniejszy dla mnie czas w tym związku – związku z Literaturą. Zamieszkałam z siostrą, zaczęłam naukę w klasie humanistycznej i byłam zachwycona perspektywą 10 godzin lekcji polskiego tygodniowo. Choć nie każdy podziela to zdanie, uważam, że miałam wspaniałą polonistkę, która pomogła mi ukierunkować mój gust literacki i podsuwała pod nos dobre powieści, które do dziś mam w sercu. Miałam wtedy wielkie ambicje, próbowałam nawet sama coś pisać, dziwiąc się oczywiście, że innym się to nie podoba. Dziś się z tego śmieję – cóż ja wiedziałam?
W liceum sumiennie czytałam wszystkie lektury. Już w pierwszej klasie sięgałam po te, które były przeznaczone do maturzystów. W ferie czytałam „Chłopów” (notabene obecnie jedną z moich ulubionych książek), a w wakacje „Lalkę”. Czasem przychodziłam do szkoły wcześniej, jeśli miałam lekcję na późniejszą godzinę, aby móc w spokoju poczytać. Ten świat Wielkiej Literatury mnie pochłonął, to właśnie wtedy zrodziła się wielka namiętność. Czytałam w każdej wolnej chwili. Nie lubiłam wyjść i imprez, znacznie bardziej wolałam schować się w jakimś ustronnym miejscu i czytać. Czytałam nawet na lekcjach.
Wtedy też przeczytałam ponownie „Miłość w czasach zarazy” i doznałam olśnienia. To, co parę lat wcześniej wydawało mi się dziwacznym, zachwyciło mnie. Nie wiedziałam, że można TAK pisać! Marquez do dziś jest moim ulubionym pisarzem, choć nie jestem pewna, czy dogadałabym się z nim, jako z Gabo – człowiekiem, nie z twórcą.
Po maturze pojechałam do Warszawy na Targi Książki, a właściwie na „Apostrof” – miał na nim gościć Jaume Cabre. To jedno z najwspanialszych wspomnień w moim życiu, bo to kolejny autor, którego uwielbiam! Jechałam z kolegą, który czytał mało, ale zgodził się mi potowarzyszyć. Szmat drogi po to, by zdobyć jeden podpis mistrza. Wtedy powstał też blog, którzy dziś znacie pod nazwą „Jej Wysokość Literatura”, nazwą oddający jej hołd. Na Targach Warszawskich udało mi się również wpaść na spotkanie z Łukaszem Orbitowskim, który wypowiedział ważne w moim życiu słowa: kiedyś myślałem, że literatura jest w życiu najważniejsza. Mając te 18 lat, siedząc naprzeciw niego i notując skrzętnie każde słowo, myślałam tak samo. Dziś zgadzam się z dalszą częścią tego zdania: otóż nie jest. Życie to nie książki; życie trzeba przeżyć, a nie przeczytać… choć bez książek żyć bym nie chciała. 😉
Na studiach musiałam już dokonywać wyborów lektur całkiem sama. Nie było lekcji polskiego, gdzie na marginesach zapisywałabym warte poznania powieści, wspomniane przez nauczycielkę. Zrobiła jednak, co mogła – ukierunkowała mój gust literacki i jestem jej za to wdzięczna. Podążałam za słowami Marqueza „Życie jest opowieścią”. Wielka namiętność przerodziła się w stałe uczucie, które trwa do dziś. Mam wrażenie, że teraz już rzadziej trafiam na książki, po których miałabym typowego „kaca książkowego”. Na takie, po których lekturze trudno się otrząsnąć. Ale tak to chyba w życiu jest – im więcej się wie i poznaje, tym mniej jest nas w stanie zaszokować.
Czasem tęsknię za tą wielką namiętnością, bo to jak w związku: na początku się zakochujemy, serce szybciej nam bije. Ale im więcej o sobie wiemy i im dłużej ze sobą jesteśmy, tym bardziej to uczucie się uspokaja, przychodzi spokój, stateczność, a czasem i rozczarowanie. Każdą miłość trzeba jednak pielęgnować – jak roślinkę. Nie wystarczy jej sama woda, czasem trzeba ją dodatkowo czymś odżywić. Tak więc sobie trwamy: ja i Jej Wysokość Literatura. Moja miłość, ale i potęga, przed którą czuję, jak małym robaczkiem jestem. Bo ludzie przemijają, a Literatura trwa.