Ćwiek tworzy literaturę, która nie do końca mnie interesuje, bo nie trafia w moje książkowe gusta. Powieści fantastycznych, które przeczytałam, nie mogłabym policzyć nawet na palcach jednej ręki, tak jest ich mało. Wciąż obiecuję sobie, że nadrobię klasykę i sięgnę po LeGuin, po Tolkiena, czy choćby po Harry’ego Pottera, bo do sagi J.K. Rowling też nigdy mnie nie ciągnęło. Zawsze jednak w ręce wpada mi inna pozycja, która każe spychać na bok fantastykę… Tak też było z „Drobinkami nieśmiertelności”, które wzięły na swojego barki (a może kartki?) ciężar oswojenia mnie z autorem przed sięgnięciem po inne jego dzieła. Bo – trzeba nadmienić – to rzecz zupełnie inna niż te, do których Ćwiek przyzwyczaił swoich czytelników. Podróż po Ameryce śladami własnej POPświadomości zainspirowała autora, by dotknąć sedna amerykańskości i przelać swoje przeżycia na papier. Tym sposobem powstało 14 zaskakujących „amerykańskich” opowiadań.
Jestem tutaj