Czytanie „Mojej Walki” Karla Ovego Knausgarda jest dla mnie zawsze, jak spotkanie ze starym, dobrym przyjacielem – czasem go nie rozumiesz, czasem jesteś zdziwiony, że aż tyle się u niego zmieniło, potrafi Cię wkurzyć jak nikt, przeciąga Wasze spotkanie aż do białego rana, mimo że wie, że musisz się wysypiać, bo pracujesz, ale ostatecznie i tak wychodzisz ze spotkania z uśmiechem na ustach.
Przed ukazaniem się szóstego tomu „Mojej walki” zadawałam sobie pytanie: Co będzie potem? Nie wyobrażałam sobie sytuacji, w której żaden tom nie będzie na mnie czekał, ani ja nie będę miała możliwości czekać na niego, bo już wszystkie się ukazały. Stało się jednak, a ja odczuwam ogromny smutek i pustkę, bo ten szósty tom – ostatni – był naprawdę bardzo dobry.

Pisząc recenzję „Wiosny” Karla Ovego Knausgårda stwierdziłam, że cykl Czterech pór roku idzie w tak niespodziewanym kierunku, że być może okaże się, że „Lato” mnie zachwyci, chociaż przecież pierwsza część serii w ogóle na to nie wskazywała. „Jesienią” Knausgård ogromnie mnie rozczarował, „Zimą” za to rozczarowanie przeprosił, „Wiosną” rzucił na kolana i kazał błagać o przebaczenie za zwątpienie w jego prozę, natomiast „Latem” po raz kolejny zdystansował naszą znajomość – w końcu to zupełnie w jego stylu – i przywrócił ją na stosowne tory.

Chociaż drzewa jeszcze się nie zazieleniły, a i dni są wciąż chłodne jestem pewna, że już niebawem wiosna ukaże się nam w całej swojej pięknej postaci. Wiem to oczywiście z poczynionej przeze mnie obserwacji ogrodu i przebijających się przez ziemię liści tulipanów, ale nie tylko – to informacja w stu procentach potwierdzona przez mojego tajnego informatora. Mowa oczywiście o Knåusgardzie, który swoją nową serią – „Cztery pory roku” – zwiastuje każdą zbliżającą się zmianę pogody. W „Jesieni” pisał przede wszystkim o tym, co go otacza – od żab, jabłek i os, poprzez muszle klozetowe, ramy obrazów i wymiociny, zawierając klimat coraz to chłodniejszych dni. W „Zimie” zawarł odrobinę świątecznej magii i grudniowych śniegów, opowiadając m.in. o „Świętych Mikołajach”. Ale chociaż w obu tych zbiorach krótkich tekstów literackich można było odnaleźć namiastkę jego rodzinnego życia, dopiero „Wiosnę” Norweg w pełni poświęca swojej maleńkiej córeczce – już narodzonej. O ile w dwóch poprzednich częściach zawierał krótkie listy, tak „Wiosnę” uczynił w całości jednym pięknym, bardzo epickim listem, swoistym pamiętnikiem trudnych dni, które udało mu się pokonać tylko dzięki miłości do tej maleńkiej istoty.
Groteskowa księga czwarta „Mojej walki” Karla Ovego Knausgårda pozostawiła mnie z mnóstwem wątpliwości i pytań, dotyczących twórczości Norwega. W czwartym tomie zderzały się jakby ze sobą dwa światy: z jednej strony Karl Ove jako nauczyciel – troskliwy i delikatny, z drugiej strony desperacko próbujący stać się mężczyzną, usiłujący stracić w końcu swoje dziewictwo. Wrażliwość i młodzieńcza nieśmiałość, tak bardzo charakterystyczna, jeżeli chodzi o sercowe sprawy, ale też pewna pierwotność, czy może nawet dzikość w próbie zaspokojenia swojego pragnienia. Naiwny chłopak bez pamięci zakochany, którego cieszy najdrobniejszy gest i najbardziej błahe spojrzenie ze strony ukochanej i głupiec, awanturnik, narcyz. Dwa oblicza „Mojej walki” i dwa oblicza Karla Ovego. I tak bez ustanku – od pierwszej części, aż do ostatniej, szóstej. Niby czytanie książki, a przecież odczucia są identyczne, jakby się z pisarzem przebywało sam na sam w salonie z widokiem na norweskie fiordy, albo jeszcze lepiej: przy kieliszku wódki w jakimś ciemnym, zadymionym klubie. Kłócę się z Knausgårdem bez przerwy i co chwilę jestem na niego obrażona – ot, choćby po skończeniu czwartej części, kiedy poczułam się spoliczkowana po przeczytaniu ostatniego zdania – ale na koniec i tak wychodzimy z klubu razem, mówimy sobie „do widzenia” i mimo że tego po sobie nie pokazuję, czekam, aż w końcu znowu się umówimy. Bo nawet jeżeli momentami Knausgårda nie potrafię znieść, nie jestem w stanie dotrzymać mu tempa, nawet jeżeli czasem się z niego śmieję albo mnie obrzydza, to i tak ciągle jest mi go mało. Po tym wszystkim i tak czuję niedosyt.
Ale nie łudźcie się – w „piątce” Knausgård po raz kolejny wodzi nas za nos. Bierze w podróż dookoła swojego życia i mówi: jestem gburem, samolubem, egocentrykiem, awanturnikiem, a do tego nie mam za grosz pokory. Jestem obrzydliwy, za dużo piję, czasem ćpam i wcale mi na tobie nie zależy. Jedziemy dalej, czy wysiadasz na tym przystanku? Może rozsądniej byłoby wysiąść, ale przecież i tak jedziemy. To trochę jak strzał w kolano, bo jeżeli nie zrezygnujemy z tej podróży od razu, to później już nie będzie na to okazji. Knausgård nam na to nie pozwoli.
Tym razem cofamy się w czasie o dwadzieścia lat z hakiem, do Bergen, gdzie po powrocie z północy Norwegii, młody Karl Ove zaczyna studia. Najpierw uczy się w Akademii Sztuki Pisania, sam stawia pierwsze kroki zarówno w świecie realnym, jak i tym literackim. Chce zostać pisarzem, a więc próbuje zanurzyć się w tym kulturalnym świecie – zgrywa dekadenckiego pięknoducha, gardzi drobnomieszczańską mentalnością, bawi się w intelektualistę, szasta pieniędzmi z kredytu studenckiego, pije na umór, urządza sceny (bo przecież pić nie potrafi) i co rusz pakuje się w jakieś tarapaty. Po takich hulankach, jakie sobie urządza rzuca w Yngvego szklanką, kilkakrotnie jest upomniany przez policję, a w końcu nawet ląduje w areszcie. Targają nim emocje i uczucia, wiele czuje i mnóstwa rzeczy żałuje, ale często okazuje się, że jest już za późno. W przerwach między imprezami próbuje pisać, ale z biegiem czasu idzie mu coraz gorzej – chociaż sam jest przekonany o wielkości swojej prozy, nauczyciele uważają, że większość jego zdań to „kalki”, a całość jest miałka i sztampowa. Ale Knausgård jest zadufany w sobie, przekonany o swojej wyższości, dlatego gra ignoranta, którego słowa wybitnych pisarzy i pracowników naukowych nic nie obchodzą, chociaż w rzeczywistości łzy cisną mu się do oczu, jak za każdym razem, gdy usłyszy jakąś uwagę pod swoim adresem.
A jednak się nie poddaje, przepełnia go energia i chęć – do życia, do nauki, do świata – tak przecież do niego niepodobna. Cieszy go pierwsze własne mieszkanie, Akademia, literatura, pisarstwo, gra w zespole i Ingvild – bo jest też, trzeba dodać, zabójczo zakochany. Zakochuje się zresztą trzy razy – zawsze inaczej i zawsze mocniej, dogłębniej, a jego związki kończą się w coraz bardziej dramatycznych okolicznościach. Pierwszą dziewczynę sprzed nosa sprzątnął mu brat, pozostałą dwójkę stracił na własne życzenie. Wszystkie inne ziemskie sprawy – jak rodzina, przyjaciele, praca czy wykształcenie – które dla normalnych ludzi byłyby punktem odniesienia – przykrywa mu myśl o debiucie. Bo debiutują wszyscy: Kjartanowi się w końcu udało, Espen też już coś wydał, a nawet Tore o 4 lata od niego młodszy i z 16 odmowami na koncie. Wszyscy, tylko nie on… Sukces jednak wcale nie smakuje tak słodko, bo kiedy w końcu udało mu się spełnić swoje marzenie i wydać powieść, jego życie osobiste legło w gruzach…
Część piąta „Mojej walki” nie jest niczym, czego byśmy nie znali już z części poprzednich – to przecież ci sami bohaterowie, ta sama główna postać, identyczne problemy, a nawet po raz kolejny nawiązanie do wątku ojca, zdawałoby się, że już wyczerpanego – ale wciąż wciąga i oddziałuje z ogromną siłą. Powiem więcej: wciąga w taki sposób, że czytelnik nie jest w stanie się od Knausgårda oderwać!
Zanim zasiadłam do lektury dowiedziałam się, że bohater jest bardziej irytujący, niż w poprzednich częściach, więc możecie sobie wyobrazić moją reakcję po tym, jak potraktował swoją „czwórkę”, mającą przecież taki potencjał! W miarę czytania odkryłam jednak, że to właśnie „piątka”, z tym bezczelnym gówniarzem jako bohaterem, daje mi najwięcej satysfakcji z wszystkich poprzednich części, a po skończeniu jej jestem zdania, że to zdecydowanie najlepszy tom „Mojej walki”.
Karl Ove Knausgard przy pracy. Circa 1989. | fot. writersatwork.pfauth.com
Knausgård w tej części jest w moim wieku, a więc targają nim też problemy podobne do moich – studiuje, jakoś zalicza kolokwia, ciągnie go do wiedzy, na okrągło czyta, nie rusza się bez książki, jest recenzentem, zakochuje się i odkochuje, czuje bardzo dużo, ale czasem czuje okropną pustkę i nicość wewnątrz siebie. Popełnia błędy, wszystko niszczy, a nie zawsze naprawia, żałuje, robi głupoty, płacze na przemian i się śmieje. Chce pisać, tworzyć literaturę, a jednocześnie czuje się gorszy, bo jest w stanie tylko ją oceniać, nic od siebie do niej nie dodając.
W piątym tomie „Mojej walki” czuć takiego ducha młodzieńczej wolności, przekonania o tym, że świat na nas czeka, że leży u naszych stóp, że młodość jest wieczna, że miłość jest wieczna, że życie się nie kończy. A przecież to wszystko – te myśli i poglądy – stykają się i z wejściem w dorosłość już na dobre, czyli małżeństwo, i z rozpadem związku (przecież niejednego), i ze śmiercią, po której tutaj na ziemi nie ma już nic, po której trzeba się tylko nauczyć życia bez tej osoby, tak jak kiedyś ktoś będzie się uczył życia bez nas. To te kontrasty – bezgraniczne szczęście i myśli o samobójstwie, a nawet okaleczanie się, pewność siebie, a strach przed odrzuceniem, młodość i witalność Karla Ovego, a starość i niedołężność dziadków, życie i jego koniec – są siłą tej powieści. Jest też tutaj swoista równowaga i harmonia, wszystko ma swój początek i rozwiązanie, a młody Karl Ove doskonale radzi sobie ze światem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym, z intelektem, jak i z uczuciami – chociaż z różnymi tego skutkami.
Po raz kolejny Knausgård wraca do wątku ojca, nieodzownego elementu tego cyklu, ale, o dziwo, powtarza dokładną scenę pogrzebu, łącznie z towarzyszącym temu sprzątaniem domu babci. To oczywiście zabieg celowy, w którym autor trochę wodzi nas za nos. Wykorzystując tak przecież naładowane emocjonalnie wątki z poprzednich części próbuje stworzyć kolejny tom jeszcze mocniejszym i bardziej oddziałującym na czytelnika. Swoistej grze poddaje nas też, mówiąc o swojej twórczości – te nieustanne i bezowocne próby stworzenia jakiegoś opowiadania albo powieści w końcu spełzły na niczym, bo zamiast absolutnej literackiej fikcji autor posłużył się wątkami autobiograficznymi. Zadajemy więc sobie pytanie: czy Knausgård rzeczywiście umie pisać, czy tylko „Moja walka”, napisana zresztą bardziej przez życie niż przez niego samego, mu się udała?
„Moja walka 5” to lektura, w której niczego mi nie brakuje. To proza tak samo szczera, frustrująca, ale porywająca, jak poprzednie tomy. Po skończeniu jej najpierw ogarnęła mnie ogromna fascynacja tym, co wyszło spod pióra Norwega – mnogość wątków i ich doskonałe połączenie, różne stany emocjonalne, którym podlegał bohater i które od razu przechodziły na moją osobę, prostota stylu i jeszcze bardziej prowokacyjne kreowanie swojej osoby – wywarły na mnie tak ogromne wrażenie, że przez pierwsze kilka minut nie potrafiłam zebrać myśli, nie byłam w stanie książki ocenić, wiedziałam tylko, że to jest dobre i że na to ze strony Knausgårda czekałam. Potem poczułam ogromną ulgę, że to jednak rzecz o wiele lepsza niż „czwórka” i że wszystkie moje obawy były zbędne. Ale na samym końcu odczułam ogromny smutek, bo zrozumiałam, że to przedostatni tom i naprawdę nie potrafiłam sobie wyobrazić wieczorów, podczas których nie będę już czekać na Knausgårda.
To naprawdę dobra i wielka literatura.
Z początkiem września do rąk czytelników z całej Polski trafiła książka, otwierająca nowy cykl Karla Ovego Knåusgarda – „Cztery pory roku”. „Jesień” miała pokazać nam nieznane wcześniej oblicze literackiego wojownika, jako czułego ojca i mężczyzny pełnego refleksji, na którego twarzy czasem nawet gości uśmiech. Rzecz to niespotykana, bo przecież na większości zdjęć Knåusgarda jest niesamowicie chmurny – brwi ściągnięte, usta zaciśnięte, czoło poznaczone gęstą linią zmarszczek, włosy buntowniczo opadające na policzki.
„Jesień” miała dać nam garść skrawków wyciętych z jego życia, kilka filozoficznych rozważań, miała być też pozycją pokazującą – w końcu po sześciotomowej „Mojej walce” – że Norweg pogodził się z przeszłością, teraźniejszością, a nawet z otwartymi ramionami, ba!, kto wie, może nawet z zaciekawieniem?, czeka na przyszłość.
Przyniosła rozczarowanie.
Całe szczęście, że 10 listopada do księgarń trafiła „Zima” – drugi tom „Czterech pół roku”, która nie jest jednak niczym innym, jak kontynuacją „Jesieni”, osadzoną jednak w nieco innych klimatycznie warunkach.
Tu Knåusgard pisze już mniej filozoficznie, o ile garść tych jego rozważań można było uznać za coś „filozoficznego”. Nie tak często pojawiają się rozważania o plastikowych butelkach, muszlach klozetowych czy termosach. Jest za to pierwszy śnieg i święci Mikołajowie, pierwsze kozaki i koguty, przytulanki i fajerwerki. Jest wszechobecny ojciec Knåusgardaa, jednak już nie tak namacalny i cielesny, jakim jawił się w „Mojej walce”. To widmo, które dawno odeszło, ale obecne jest dalej we wspomnieniach – bo przecież nie tak łatwo wymazać z pamięci kogoś, kto przez całe nasze życie był najważniejszą jego częścią.
Nie mogło zabraknąć części ciała, dlatego osobne teksty są poświęcone uszom czy mózgowi. Są rozważania nad poczuciem sensu, nad seksem, nad nawykami czy jaźnią. Co mnie jednak ogromnie cieszy – takich tekstów jest niewiele, kryją się one w blasku doskonałych, bardzo szczerych i otwartych opowiadań, jakim było na ten przykład to, o o gościach w domu. Właśnie w takich tekstach Knåusgard jawi nam się takim, jakim poznaliśmy go dzięki sześciu księgach powieści autobiograficznej – szczery – do bólu, a jakże, z zaciśniętymi pięściami i łobuzerskim błyskiem w oku, płynący przeciwko nurtowi świata, nie z nim.
W „Zimie” Knåusgard dotyka rzeczy bardziej namacalnych, niejednokrotnie opowiadając nam o osobach, więcej jest też wyimków z jego prywatnego życia, co w „Jesieni” było dość sporadyczne w porównaniu z ogromem banalnych tekstów o, tak naprawdę, niczym.
Pisarz konsekwentnie zwraca się też do swojej córki – dwa listy poświęca dziecku, które jest jeszcze w łonie matki, trzeci dedykuje już nowonarodzonej.
Byłam pełna obaw sięgając po „Zimę”. Bałam się rozczarowania, jakie przyniosła mi „Jesień”, bo tę książkę bardzo odchorowałam, psiocząc na pisarza i poddając w wątpliwość całą jego twórczość. Nie przekonywał mnie pomysł pisania każdego dnia jednego opowiadania, krótkiego tekstu, aby po roku móc wydać książkę. Byłam zła na Knåusgarda za ten banał, którego się dopuścił pisząc o muszlach klozetowych i ramach obrazów… A jednocześnie targała mną ciekawość, prowadziło mnie zaufanie, które skrupulatnie podpowiadało, że może w kolejnych częściach odnajdę coś, co mnie urzeknie.
Muszę przyznać, że „Zima” tego nie dokonała, bo to nie jest wielka literatura, to nie jest ambitna czy porywająca proza, ale to rzecz zdecydowanie lepsza od „Jesieni”. Pod dostatkiem tutaj tekstów, które może nie zachwycają, ale zdumiewają – jak sam Knåusgard. Autorowi udało się uchwycić chwile niesamowicie intensywne, które są obecne w życiu każdego z nas, a jednak nie każdy ma czas, aby je dostrzec. To pozycja niesamowicie klimatyczna, podczas czytania której czytelnik może przenieść się do zimnego Malmö czy w okolice wietrznych fiordów. Jestem pewna, że do niektórych tekstów wrócę, tymczasem pozostaje tylko czekać na część piątą „Mojej walki”, a następnie wypatrywać „Wiosny”, która powinna być jeszcze lepsza.
Kto wie, może „Lato” absolutnie mnie zachwyci?
Knausgård zasłynął z tego, że w naszej na skroś ironicznej epoce całkowicie zrezygnował z ironii. Jego proza jest chłodna i cięta, niczym ciosane z marmuru dzieło, ale w uczuciach nie znajduje pohamowania. Wprost wyraża swoje myśli, nie szukając dla słów łagodniejszych ekwiwalentów. Można zaryzykować stwierdzeniem, że plecie, co mu ślina na język przyniesie – i to wyrażenie doskonale znajduje swoje zastosowanie w „Jesieni”. Bowiem już pierwszego września do księgarń trafi pierwsza część zupełnie nowego cyklu Knausgård, jakże bardzo różnego od „Mojej walki”.
Gdybym miała porównywać oba cykle na pewno powiedziałabym, że w „Jesieni” Knausgård wydaje się bardziej okiełznany, okrzesany, łagodniejszy i czuły. Podczas gdy w „Mojej walce” na przemian spotykamy się z łobuzerskim i uroczym Karlem Ovem (jednak ta iskierka buntu nie zgasła wraz z wiekiem), tak w „Jesieni” rysuje nam się portret dojrzałego mężczyzny, przede wszystkim w roli ojca – czułego, wyrozumiałego i pełnego bezkresnej miłości. Dobrze pamiętamy tę scenę, kiedy w powieści drugiej Knausgård nerwowo potrząsał swoją córką, ażeby ta wreszcie się uspokoiła, przestała płakać, krzyczeć i kopać nogami. Czasem przeszło mu przez myśl, że „dobrze jej tak” i że „sobie zasłużyła”. Jakże wielkie może okazać się zdziwienie czytelnika w zetknięciu z opowiadaniem „Wymiociny”, kiedy Knausgård z czułością wyprowadza z autobusu swoją córkę, która przed momentem zwymiotowała wprost na jego kolana. Idzie więc z nią przez miasto, zmuszony nadrabiać drogi, żeby przykrym zapachem nie psuć jazdy innym pasażerom. Wodnista i cuchnąca breja ścieka z jego kurtki, ale to czyni go szczęśliwym, bo coś takiego, co zrobiła jego córka, wymaga ogromnej miłości i jeszcze większego zaufania.
Gdzieś mignęło mi, że „Jesień” jest zbiorem listów Knausgårda do nienarodzonej jeszcze córki. Okazuje się jednak, że samych listów nie ma więcej niż 3, resztę książki stanowią krótkie formy literackie, opowiadania. Oscylując wokół jednej myśli z danego dnia Knausgård nie tylko opisuje świat dla swojej nienarodzonej córeczki, ale przekonuje sam siebie, że warto żyć.
Chcę pokazać Ci nasz świat takim, jakim jest (…). Będziesz mu się przyglądać, będziesz doświadczać go po swojemu i wieść własne życie, więc to oczywiste, że przede wszystkim robię to dla siebie: pokazując Ci świat, moja maleńka, przekonuję się, że warto żyć.
Karl Ove nie buntuje się już przeciwko porządkowi tego świata i nie kwestionuje naszego istnienia, a celebruje każdą z minionych chwil. Zachwyca się stukającymi o okno kroplami deszczu, małymi żabami, morświnami, oczami, ustami, palcami, a nawet muszlą klozetową.
Krótkie formy literackie, które składają się na „Jesień”, są wyjętymi z życia pewnymi migawkami, obrazami, osnutymi gęstymi sieciami refleksji i rozważań. Nowy cykl Knausgårda to proza niesamowicie filozoficzna, bardzo delikatna, aczkolwiek nie do końca wyważona, miejscami przesadzona i banalna. O ile zachwyciły mnie między innymi „Żaby”, „Osy”, poświęcone momentowi zetknięcia się człowieka z naturą lub „Kalosze” i „Żmije”, gdzie po raz kolejny pojawia się wspomnienia ojca, tak „Termosy” czy „Muszle klozetowe” wydają mi się nic nie wnosić do literatury, ani język tu kwiecisty, ani sama rzecz odkrywcza…
Krzysztof Varga napisał o „Jesieni”, że to największy hołd dla rodzicielstwa, jaki kiedykolwiek czytał. No cóż, muszę przyznać, że ja – chociaż jestem pewna, że wiedzy tak ogromnej jak autor „Trocin” nie mam – czytałam hołdy większe i piękniejsze.
„Jesień” trochę mnie rozczarowała, bo spełniły się moje obawy co do innego wymiaru pisarstwa Knausgårda, ale jednocześnie cieszę się, że po książkę sięgnęłam, bo poznałam tego literackiego wojownika z zupełnie innej strony – już nie z zaciśniętą pięścią, a z uśmiechem na twarzy. Z narastającą ciekawością sięgnę też po „Zimę”, a później zapewne po „Wiosnę” i „Lato”, aby się przekonać, czy Knausgård po raz kolejny mnie zaskoczy.
Pierwsza część mojej walki to swoista eksplozja życia Karla Ovego – bohatera poznajemy od dzieciństwa, poprzez dojrzewanie, aż do trudów codziennego życia dorosłego mężczyzny, ojca, pisarza. Drugi tom poświęcony jest przede wszystkim literaturze, w dużej części jest to autotematyzm, czyli pisanie o procesie pisania (tworzenia książki), pojawiają się więc wzloty i upadki, męka tworzenia i utęskniony sukces, ale jest też żona, awantury o to, kto ma wynieść śmieci i dzieci, wiecznie potrzebujące opieki i uwagi. Trzecia księga to spojrzenie na świat oczami niewinnego, maltretowanego dziecka, chłopca w swoim najbardziej „chłopięcym” wieku, odkrywającego świat i żądnego przygód. I w końcu najnowsza, czwarta część „Mojej walki” to ta najbardziej zaskakująca i, mimo wszystko, najdziwniejsza.
Karl Ove w wieku osiemnastu lat wyjeżdża na północ Norwegii, zatrudniając się w jednej z wiosek jako niewykwalifikowany nauczyciel. Ma tam spędzić rok, zarobić trochę grosza i przeżyć przygodę – szczególnie zależy mu na tym „pierwszym razie”, żeby tylko mieć to już za sobą. W końcu czuje się naprawdę wolny i szczęśliwy – z dala od ojca, od matki, od Yngvego, z dala od rodzinnego miasta i wszystkich, powracających jak złe duchy, wspomnień. Z początku do swojej pracy przykłada się sumiennie, lecz już po kilku tygodniach do jego życia wkrada się rutyna. Wydawało mu się, że praca będzie bardzo łatwa, pochodził do niej wręcz z lekceważącym stosunkiem, mając na uwadze, że jego ojciec też jest nauczycielem, ale szybko odkrywa, że wychowywanie dzieci i młodzieży to ciężki kawałek chleba. Zewsząd otaczają go problemy – to podkochuje się w nim uczennica, to mały nielubiany grubasek chce chodzić z nim po boisku za rękę. Sytuacji nie polepsza fakt, że w tak małej miejscowości panują inne zasady, co więcej – każdy każdego zna na wylot.
Poza podziwianiem malowniczych krajobrazów archipelagu Lofoten, jeździ na dyskoteki, podrywa dziewczyny i upija się do nieprzytomności. Ale przede wszystkim pisze, bo jego przeznaczeniem jest zostać kimś wielkim, zostać pisarzem.
W księdze czwartej Knausgard jest pełen sprzeczności – z jednej strony jest dość nieśmiały, z drugiej zaś, zaraz po wypiciu wódki puszczają mu wszelkie moralne hamulce, budzi się w miejscach, których nie zna, często z obawą, że zrobił coś złego. Pali haszysz, kradnie papierosy, dokucza młodszym i słabszym. Wielokrotnie podkreśla swoją miłość do matki, ale tak naprawdę jest egoistyczny i niepokorny, swój interes stawiając ponad dobro wszystkich innych. Pełen obaw co do swojej przyszłości, ale zarazem przekonany o swej wyjątkowości i wielkości. Mogący poderwać prawie każdą dziewczynę, jaka mu się zamarzy, ale zaliczający jedną po drugiej porażkę erotyczną. Chwalący się swoimi wyczynami w łóżku, ale tak naprawdę pozostający prawiczkiem. I właśnie to jest motywem przewodnim czwartego tomu – pragnienie przejścia ze stanu chłopięcości w męski świat, w dorosłość. Wszystkie jego myśli są okiełznane przez tę jedną – chęć przespania się z jakąś dziewczyną.
Mnóstwo tu prawdziwych i szczerych opisów – od upojenia alkoholowego, poprzez pływające w wymiocinach książki, aż po zbyt szybko opadający członek i leżące na sobie, spragnione siebie nagie ciała. Ale bywają też opisy piękne i wzruszające – jak te fragmenty, w których Karl Ove opisywał swoje uczucia do Hanne, swoją największą miłość i zarazem obsesję z młodych lat, podkochiwanie się w uczennicy, rozmowy z uczniami, czy powracające widmo ojca, który mimo że odszedł, wciąż jest obecny. Te fragmenty mają w sobie niewinność i wrażliwość, kontrastują z surowymi i bezkompromisowymi rozważaniami młodego Knausgarda.
Kiedy Inve zadzwonił do mnie owego wieczoru jesienią 1998 roku, powiedział, że przez moment był pewien, że tata żyje i jedzie za nim autostradą.
– A ja siedziałem w samochodzie pełnym jego rzeczy – opowiadał mi. – Wyobrażasz sobie, jak by się rozzłościł, gdyby to odkrył? To kompletny absurd, ale byłem pewien, że on za mną jedzie.
– Ze mną jest tak samo – wyznałem. – Za każdym razem, kiedy zadzwoni telefon albo dzwonek do drzwi, wydaje mi się, że to on.
“Moja walka 4” to też swoisty zapis popadania ojca w alkoholizm. Knausgard przedstawia nam jego sumiennie prowadzony dziennik, który jest świadectwem jego staczania się, zapisem wypitych kieliszków i wielkości ochoty na kolejny.
O ile końcówka całkowicie mnie zawiodła – bo już po tych kilku ostatnich stronach byłam zdania, że nazwę tę książkę „piękną”, natomiast to ostatnie zdanie zamknęło mi usta siarczystym policzkiem – tak jestem świadoma, że to celowy zabieg autora. Knausgard obnaża nam całego siebie, zdejmuje szaty, które przyodział w poprzednich częściach i pokazuje siebie nagiego – próżnego, niepokornego, buntowniczego, samolubnego, któremu bardzo daleko do doskonałości. Pokazuje, że jest taki, jak my wszyscy, chociaż jeszcze bardziej przeciąga strunę na swoją niekorzyść, odsłaniając wszystkie swoje braki, które najwyraźniej zakorzeniły się głęboko w jego psychice i wspomnieniach. Po raz kolejny autor pokazuje, że nie ma przed nami nic do ukrycia. Z prostotą i szczerością mówi o sprawach, na myśl których nie jednemu z nas wystąpiłyby rumieńce na policzki.
To księga bardzo klimatyczna, wypełniona bowiem muzyką Davida Bowiego i Beatlesów, uzupełniona ulubionymi lekturami autora i fascynacjami literackimi. To fotografia tego, czym w okresie swojego dojrzewania się fascynował, co było dla niego ważne i wpływało na jego rozwój.
Nazwałam tę część najdziwniejszą i zaskakującą, bo dla mnie była ona ogromnym szokiem. Przeczytawszy opis i pierwsze kilkadziesiąt stron sądziłam, że będzie ona cała utrzymana w podobnej tonacji – łagodnych wspomnień wypełnionych tęsknotą, pewnego rodzaju smutkiem, ale i ogromną ulgą, że ten etap pozostawił już za sobą. Natomiast poszukiwanie swojej męskości, bolesne porażki Knausgarda, kiedy odkrywał, że to znów nie ten moment, kazały mi się zastanowić nad całością. Nie potrafię tej książki ocenić jednolicie. Z jednej strony jest ona dla mnie piękna, przez wzgląd na wszystkie plastyczne i wzruszające momenty z jego życia, które postanowił nam Karl Ove przedstawić, z drugiej strony bywa obrzydzająca (zakończenia to mu chyba nigdy nie wybaczę ) i żenująca. Ale czy taki właśnie nie jest etap naszych porażek i błędów – ciążący na sercu niczym kamień, nieznośny dla sumienia i wstydliwy dla rozumu? Knausgard pokazuje siebie, jak już wspomniałam wcześniej, poprzez rozmaite kontrasty i niezgodności jednej jego części, tej wrażliwszej, z tą drugą, bardziej cielesną. I myślę, że właśnie to jest siłą jego prozy.
Trzecia księga „Mojej Walki” Karla Ovego Knausgarda przez wielu czytelników postrzegana była jako gorsza, nie dorównująca poziomem poprzednim częściom, dlatego też wzbraniałam się przed sięgnięciem po nią, jak najdłużej odwlekałam w czasie moment rozpoczęcia lektury, nie chcąc zepsuć sobie wrażeń i klimatu, który pierwszym i drugim tomem pozostawił we mnie Karl Ove. Dziś wiem, że w moim czytelniczym doświadczeniu nie spotkałam autora, który tak boleśnie i realnie odmalowałby traumę przeżytą w dzieciństwie, zmieszaną z momentami chłopięcej beztroski i zapomnienia.
O ile w pierwszej księdze poznawaliśmy Karla Ovego od dziecka, poprzez trud dorastania, aż po mozół dorosłego życia, w drugiej mieliśmy do czynienia z dorosłym mężczyzną, mężem, ojcem dwójki dzieci i w końcu – pisarzem, tak w trzecim tomie Norweg znów powraca do czasów swojego dzieciństwa, spędzanego u boku starszego brata, matki i ojca-tyrana. Już pierwsza scena zaszczepia w czytelniku ziarno wzruszenia, które kiełkować będzie przez całe to ponad pięćset stron, aż do samego końca, kiedy to wyrośnie; dwójka dorosłych, ale bardzo młodych ludzi idzie ulicą, przed sobą pchają wózek ze swoim młodszym synem, jednocześnie trzymając za rękę tego starszego – Yngvego. Zmierzają w kierunku swojego nowego domu na norweskiej prowincji. Ubrani zgodnie z modą panującą w tamtych czasach, tacy sami, jak wszyscy inni. Ten obraz jednak nie trwa długo – jest jak fotografia, oglądamy ją (tudzież czytamy) tylko przez chwilkę, zatapiamy się w twarzach ludzi, których widzimy i zastanawiamy się, co czują, jakie były ich myśli podczas tego spaceru, po czym przewracamy kartkę w albumie i oglądamy już zupełnie inne zdjęcie.
Karl Ove ma siedem lat, niesamowicie cieszy się na myśl o pierwszym dniu w szkole, jego starszy brat Yngve upomina go, że już niebawem jego entuzjazm opadnie. Uczy się, prześciga inne dzieci w czytaniu i pisaniu, zakochuje się w koleżance z klasy – pięknej, czarnowłosej Anne Lisbet, odkrywa dziecięcą fascynację światem komiksów i literatury, a później – pornografii, w ten sposób dociera też do swojej cielesności. W przyjacielem u boku poznaje świat – od strony wysypisk śmieci, „brudnych” magazynów, zapachu i koloru własnej kupy, nagich członków swoich kolegów, ale przede wszystkim od strony twardej ręki i mocnych kroków swojego ojca.
Karl Ove niemalże przez całe swoje dzieciństwo płacze. Łzy cisną mu się do oczu nawet, jeżeli nikt nie robi mu krzywdy, kiedy mama zwróci mu uwagę, lekko podniesie głos, kupi czepek na basen w kwiatki czy kiedy z tego powodu zostanie wyśmiany przez kolegów. Dla niektórych może to się wydawać dziwne, bo w końcu to chłopak, a nie dziewczyna, i powinien sobie jakoś radzić… ale ja go doskonale rozumiem, bo tego płaczu, jak sam zresztą pisze, nie da się powstrzymać. On jest gdzieś wewnątrz i samowolnie pozwala sobie wyjść z człowieka, a dziecko, żyjące w wiecznym strachu ma prawo do bycia wrażliwszym i nieco innym od swoich rówieśników. Za pomocą swojej słabości Knausgard czyni księgę trzecią wielką i silną, bo poprzez nieustanne podkreślanie swojej ofermowatości, nieprzystosowania, odstawania od innych i notabene, wystających zębów, robi coś zupełnie innego, niż zwykł robić w poprzednich częściach „Mojej walki” – już nie pokazuje swojej siły, obojętności i tego wszechogarniającego jego otoczenie chłodu, a rysuje nam się jako bezbronne, bojące się dziecko, które łka, szlocha, płacze i histeryzuje przez całe te pięćset sześćdziesiąt stron. Czytelnik ma ochotę przygarnąć to dziecko w swoje ramiona, przytulić, pogłaskać po głowie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Knausgard jest dla nas otwartą księgą – nie wstydzi się upokorzeń, wywleka na wierzch wszystko co ludzkie. Nie przemilcza sytuacji, kiedy pobiły go dwie starsze dziewczyny, okradając z cukierków, ani tego, kiedy popłakał się przy swoich kolegach, kilka stron poświęca szczegółowemu opisowi wypróżniania się, a szczególnie podkreśla uczucia, jakie mu podczas tego fizjologicznego procesu towarzyszyły. Matka jest jeszcze obecna, ale wciąż mało widoczna, bo prawie całą uwagę chłopca absorbuje ojciec-tyran.
Ocaliła mnie, bo gdyby jej nie było i gdybym dorastał tylko z tatą, prędzej czy później, w taki czy inny sposób, odebrałbym sobie życie. No ale ona była, równoważąc mrok taty, ja żyję, a to, że żyję bez radości, nie ma żadnego związku z brakiem równowagi w dzieciństwie. Żyję, mam własne dzieci, a w związku z nimi zawsze zależało mi w zasadzie na jednej jedynej rzeczy, mianowicie na tym, żeby nie bały się własnego ojca.
Nie boją się, wiem to na pewno.
Kiedy wchodzę do pokoju, w którym siedzą, nie kulą się, nie wbijają oczu w podłogę, nie wymykają się, gdy tylko nadarzy się taka sposobność, a kiedy na mnie patrzą, to obojętnie, rejestrująco. I jeśli cieszy mnie, że ktoś mnie nie zauważa, to cieszę się, że nie zauważają mnie moje dzieci. Jeśli cieszy mnie, że ktoś przyjmuje mnie za oczywistość, to cieszę się, że jestem oczywistością dla moich dzieci. A gdyby w wieku czterdziestu lat miały zupełnie nie pamiętać, że kiedyś przy nich byłem, to ukłonię się i przyjmę to z głęboką wdzięcznością.
O ile w pierwszej części czytelnik mógł współczuć Knausgardowi, który zapił się na śmierć, tak w księdze trzeciej zaczyna pałać nienawiścią do tego brutala, który nie ma w sobie za grosz ojcowskiej czułości. Karl Ove z jednej strony przez cały czas stara się być idealnym synem, z drugiej strony wie, że i tak skazany jest na klęskę i najprawdopodobniej lanie i szlaban, a z trzeciej strony ojciec jest dla niego tak silnym autorytetem (chociaż nie można powiedzieć, że go podziwia), że ponad wszystko chce dać mu odczuć, że jest najlepszy – jak w genialnej scenie narciarskiej, kiedy dziecko się przewraca, żeby pokazać ojcu, że ten jest lepszym narciarzem, mimo iż jego bieg przypomina chód kaczki. Żeby tata nie poczuł się gorszy – to dręczy Knausgarda.
Pisarz doskonale odmalowuje postać swojego ojca, który mimo że jest inteligentny (wszak to nauczyciel), przystojny, wysoki, silny, budzi w nas odrazę. Któremu życzymy w jego istnieniu jak najgorzej, mimo że wiemy, że skończy źle i tak jak pisarz, skromnie i po cichu marzymy, że się na nim odegramy, że go pokonamy, że w wyobraźni urośniemy więksi i silniejsi niż on.
W wyobraźni mogłem urosnąć, być od niego większy, ścisnąć mu policzki, żeby wargi ułożyły się w ten głupi grymas, który robił, kiedy mnie naśladował z powodu moich wystających zębów. W wyobraźni mogłem uderzyć go zaciśniętą pięścią w nos tak mocno, żeby się złamał i popłynęła krew. Albo jeszcze lepiej, żeby kość nosowa wbiła mu się do mózgu i żeby umarł. Potrafiłem ciskać nim o ścianę, zrzucać go ze schodów, mogłem chwycić go za kark i wbić jego twarz w stół. Takie myśli przychodziły mi do głowy, ale w momencie gdy znajdowałem się w tym samym pomieszczeniu co on, wszystko się rozmywało. Był moim ojcem, dorosłym mężczyzną, o tyle większym ode mnie, że wszystko musiało się dziać według jego woli. Moją wolę niszczył bez najmniejszego wysiłku.
Księga trzecia „Mojej walki” to przede wszystkim obraz chłopięcości – wspinaczek po drzewie, kopania piłki, nagich ciał, zapachu potu, ciekawości wszystkiego i niczego zarazem, miejsc, w których można się skryć, podziwu dla potęgi ognia, podpalania wszystkiego, co w ręce wpadnie, rzucania kamieniami w samochody, i – nawet – ucieczki z domu.
Muszę przyznać, że nawet po przeczytaniu dwustu stron byłam negatywnie nastawiona do trzeciego tomu „Mojej walki”, a po przeczytaniu bardzo plastycznych i bardzo chłopięcych opisów, miałam wrażenie, że książkę czytam, żeby przeczytać, mimo że jest gorsza od pozostałych. Ale na szczęście w porę urzekła mnie jej wrażliwość i piękno, które z kart tej powieści przebijają, jak mocne promienie słońca. Ten norweski, chłodny i wyrachowany świat absolutnie mnie pochłania i skłania do tego, że zaczynam się zastanawiać co w tych książkach jest takiego, że nie mam ochoty ich odkładać, mimo iż wszystkie mają ponad pięćset stron? Samo życie? Czy to oby nie za mało?
Jeszcze kilka dni temu myślałam o tym, że już dawno nie przeczytałam książki, która rzuciłaby mnie na łopatki, ale na koniec mogę powiedzieć tylko tyle: Karl Ove Knausgard znowu to robi, co więcej – robi to znów, po raz kolejny, lepiej.
Wyszukaj…
Nowości
- Igor Newerly “Leśne morze” – polska opowieść o Mandżurii 25 stycznia 2023
- Sylvia Plath “Szklany klosz” – opowieść o rozpadającym się świecie 19 stycznia 2023
- J. Cabré “Spaleni w ogniu” – Katalończyk powraca z nową powieścią! 17 stycznia 2023
Jestem tutaj