Pisarz, jak donosiciel tajnej policji, powinien być zawsze w pracy. Właściwie pisanie, stukanie w klawisze, skrobanie po papierze – chociaż żmudne – to tylko dopełnienie pracy literackiej, jak pokrycie obrazu werniksem.
Dzienniki zazwyczaj wydaje pisarz dojrzały, pogodzony ze swoim życiem, chcący się nim podzielić ze swoimi czytelnikami. Pisarz, którego pióro jest pełne zarówno sukcesów, jak i porażek. Pisarz, który zbliża się już do tego poziomu, kiedy pisze się coraz mniej, coraz wolniej i w większości przypadków: coraz słabiej. Dlatego kiedy Szczepan Twardoch podzielił się ze swoimi czytelnikami wiadomością, że przygotowuje dla nich kolejną książkę, która to w dodatku nie jest powieścią, a potężnym zapiskiem życia autora, wiele osób nabrało dystansu i obawy. Ale właściwie dlaczego? Pomimo jego młodego wieku można śmiało powiedzieć, że Szczepan Twardoch to pisarz i spełniony, i dojrzały, i uhonorowany sukcesami, i naznaczony piętnem przegranej. To pisarz kompletny, w pełnym tego słowa znaczeniu, dlatego “Wieloryby i ćmy” nie zapowiadały się wcale gorzej od “Dracha” czy “Morfiny”.
Pisarz powinien być w pracy, kiedy uspokaja płaczące niemowlę i kiedy przez niego płacze kobieta, kiedy rodzi mu się dziecko i kiedy grzebie bliskich, i kiedy tańczy, kiedy śni i kiedy się budzi, kiedy kocha i kiedy gardzi. Pisarz powinien być w pracy, kiedy pije z przyjaciółmi i kiedy spotyka kobietę, której pożąda, kiedy podróżuje i kiedy jest we własnym domu, z obcymi i z bliskimi. Pisarz powinien być w pracy nawet wtedy, kiedy nierozważny przyjaciel zawierza mu tajemnicę. Przyjaźnić się z pisarzem, kochać pisarza, to jak przyjaźnić się z kamerą wideo, szczególnie czułą na te chwile, w których jesteśmy obnażeni. Wszystko zostaje zapamiętane, wszystko, co bolesne, kiedyś zostanie użyte.
“Dzienniki” obejmują okres ośmiu lat – od 2007 roku do 2015. Jest to przede wszystkim autoportret Szczepana Twardocha jako pisarza, i jako mężczyzny. Autor uchyla nam rąbka tajemnicy, pokazując, jak wygląda praca nad książką, czym/ kim jest pisarz, jakim stworzeniem, kreaturą, jakie są jego zadania i obowiązki. W “Dziennikach” znajdziemy mnóstwo odniesień do ulubionych autorów Twardocha, ale również do jego przyjaciół-pisarzy – Wita Szostaka i Łukasza Orbitowskiego. Szczepan Twardoch w zaskakujący sposób ukazuje postać Wita Szostaka, jakoby ten przybierał postać to pisarza, to doktora filozofii niczym zimowy płaszcz – wkładał i zdejmował, stając się tym, kim powinien być w danej sytuacji, przy danych osobach. Autor opowiada nam również o okresie, kiedy pisał “Morfinę”, “Dracha”, “Wieczny Grunwald”, czyli trzy najważniejsze powieści w jego życiu, które wymagały całkowitego zanurzenia się w książce, wyjścia ze świata realnego do świata fikcji, świata przez niego tworzonego.
Najtrudniejsze i najważniejsze jest jednak być w pracy wtedy, kiedy samemu jest się podłym i małym, kiedy jest się zawistnikiem lub tchórzem – a bywa się przecież, bo każdy czasem bywa. Wtedy praca pisarza jest szczególnie przykra, kiedy trzeba widzieć siebie samego we własnej podłości i małości. Bez najdoskonalszych kłamstw, jakimi zwykle szkicuje się bieżący autoportret, żeby nie oszaleć z odrazy na widok własnej twarzy w lustrze. A pisarz zwłaszcza wtedy powinien być w pracy, bo musi podłość i tchórzostwo rozumieć (…).
W podobny sposób Twardoch ukazuje nam siebie, jako mężczyznę przez pryzmat podróży, przyjaciół, spędzanego z nimi czasu, czy swoich ojcowskich doświadczeń. Jawi się jako człowiek spełniony, refleksyjny typ człowieka, który potrafi zarazem cieszyć się chwilą, ale też doceniać to, co ma. Twardoch jest opanowany niczym stoik, ale szczęśliwy w sposób epikurejski, gotowy łapać dzień i cieszyć się każdą sekundą. Sporo tutaj także o śmierci – pilchowicki pisarz wydaje się być z nią pogodzony, słusznie twierdząc, że jest czymś, czego nie da się uniknąć. Nie ma w jego postawie strachu czy paniki. Jest spokój – stoicki spokój.
Jest też bacznym, bardzo dobrym obserwatorem, jak na pisarza przystało, świata. Spogląda łagodnym, ciekawskim okiem na wszystko, co go dookoła otacza. Czytając “Dzienniki” dostrzegłam, że nie tylko zainteresowany przygląda się światu i ludziom, a zapamiętuje urywki rozmów, twarze, przedmioty. Jest niesamowicie wrażliwy, co jak sam mówi, jest wymagane w jego zawodzie, ale potrafi wczuć się w uczucia innych ludzi.
Na targach książki w Belgradzie siedzę sobie na polskim stoisku. Podchodzi gość koło siedemdziesiątki, kamizelka z setką kieszeni, chlebak, farbowane na czarno włosy.
– Nazywam się X i jestem uznanym serbskim pisarzem, jednym z najważniejszych przedstawicieli współczesnej serbskiej literatury – przedstawia się bez zbędnych wstępów.
Milkniemy. Że ja nie wiem, kto zacz, to jasne – ale doskonale zorientowana w literaturze serbskiej pani, z którą właśnie rozmawiam, też nie ma pojęcia, co odgaduję, kiedy posyła mi porozumiewawcze spojrzenie, tłumacząc na bieżąco jego przemowę.
– Piszę monumentalne dzieła mówi serbski pisarz, trochę w przestrzeń.
Kiwamy głowami.
– Gaspadin – zwraca się do mnie – mówią o mnie często, że jestem serbskim Szekspirem.
– Ach, to niesłychane – odpowiadam z uśmiechem.
Serbski pisarz na chwilę milknie i spogląda na mnie z godnością i zasłużoną dumą.
– Oto moje dzieła – oznajmia i z chlebaka wyjmuje kilka wydanych raczej własnym nakładem broszurek.
– To wielkie dzieło o kobietach i ich naturze. To zaś o źródłach naszej cywilizacji. Proszę pamiętać – podkreśla – mówią o mnie, że jestem serbskim Szekspirem. Uważam, że również polski czytelnik powinien mieć szansę zapoznać się z moimi książkami. W imię jedności narodów słowiańskich.
– Oczywiście… – zgadzam się pospiesznie. – W imię jedności.
Pani z obsługi stoiska z pełną powagą spisuje jego dane, uznany serbski pisarz z godnością oddala się ku następnemu stoisku, a kartka z namiarami nań natychmiast ląduje w koszu. Mnie zaś w brzuchu i w piersiach rośnie wielka, czarna gula smutku i wcale, ale to wcale nie jest mi do śmiechu. Ledwie chwytam oddech.
Twardoch jawi nam się przede wszystkim, jako człowiek. Człowiek, mający sprzeczne uczucia, odczuwający wstyd, pogardę, strach czy radość, szczęście spełnienie. Najbardziej wzruszyły mnie fragmenty, kiedy pokazuje się w roli ojca – kiedy opisuje, co czuje po raz pierwszy patrząc na swoje dzieci, co czuje, tuląc je do piersi, kiedy z nimi rozmawia i zgłębia dziecięcą psychikę. Na tych ponad dwustu stronach autor dał się nam poznać jako kochający ojciec, dla którego dzieci są czymś najcenniejszym w życiu. Szczególnie mocno dotknęły mnie opisy snów z udziałem jego pociech, kiedy działo się coś złego, a on, ojciec, nie potrafił temu zaradzić. Kiedy stał za szybą i mógł tylko patrzeć i odczuwać ten okropny ból…
Wstaje w środku nocy.
– Co się stało?
– Boję się.
Tulę, ale wyślizguje się z moich uścisków.
– Bo ja się boję tak nieumiejętnie – tłumaczy.
Siadamy pod ścianą.
– Co to znaczy: bać się nieumiejętnie? – pytam.
– No bo można się bać umiejętnie i nieumiejętnie. Umiejętnie jest bać się czegoś. Potworów, ciemności, złych ludzi, albo zwierząt drapieżnych.
– A nieumiejętnie?
– Nieumiejętnie jest się bać niczego. Tak po prostu się bać.
– I ty się boisz niczego? Tak po prostu?
– No. Tak po prostu.
Milczymy.
– Ja też się czasem boję tak nieumiejętnie – mówię po chwili.
– Przecież wiem, tata.
Ważną dla “Dzienników” tematyką jest również śląskość. Śląsk, ta mała ojczyzna, jest nieodłączną częścią Szczepana Twardocha, który nawet, jeżeli by chciał, nie potrafi go od siebie odrzucić. To coś, co jest z nim bezsprzecznie związane, chociaż czasami jest uciążliwe – kiedy od razu po otworzeniu ust słychać, skąd pochodzi. Twardoch czasem czuje się zmęczony – chciałby zostawić Śląsk dla Warszawy, ale z drugiej strony czuje tę samą sprzeczność wobec Warszawy dla Śląska. Ta narodowość jest jak cecha, bywa uciążliwa, ale bez niej jest się nikim.
Jesteśmy szczelni, zamknięci w czaszce i skórze. Mogę uwierzyć mistykowi, że potrafi się wyzwolić, rozpuszczając się w Bogu, ale nie uwierzę nikomu, kto twierdzi, że rozpuścił się w drugim człowieku.
Tytuł dzienników Twardocha jest klamrą kompozycyjną książki. Unoszące się na wodach jeziora Chubsuguł ćmy niemalże rozpoczynają książkę, podczas gdy szczątki wielorybów ją kończą.
Podsumowując, “Wieloryby i ćmy” nie są autobiografią autora. Twardoch doskonale potrafi rozdzielić to, co prywatne od tej sfery życia, którą można pokazać drugiemu, zupełnie nieznanemu człowiekowi. Autor starannie dobiera informacje, które może nam przekazać, którymi może się z nami podzielić. W ten sposób nie przeczytamy tutaj o jego żonie, Agacie, czy szczegółach dotyczących ich rodzinnego życia. “Dzienniki” są całkowicie poświęcone osobie pisarza i skupiają się tylko i wyłącznie na nim. To niesamowicie poetycka książka, którą chce się czytać bardziej, dogłębniej i więcej z każdym kolejnym zdaniem. Od zimnego Spitsbergenu, jednej z ogromnych miłości autora, poprzez kolorowe Maroko, aż po szary Śląsk Szczepan Twardoch powoli, z każdą kolejną kartą dziennika ukazuje nam siebie. Zaprasza nam w długą podróż przez jego świat, proponując dobre jedzenie i kieliszek wyśmienitego wina. Proponując ogromne przeżycia, wzruszenie i poczucie pustki po skończeniu „Wielorybów i ciem”. Bo „Dzienniki” chce się czytać ciągle – chce się czytać bezustannie. To mistrzostwo treści i stylu. To Twardoch.
Nie chciałbym leżeć w grobie ani spłonąć w krematorium, chciałbym, żeby moje kości kiedyś bielały na czarnej plaży, chciałbym, rozniesiony przez zwierzęta, leżeć na szerokiej połaci, szlifowany przybojem, by wreszcie, zeszlifowany do cna, rozpuścić się w innej ziemi i innej wodzie, żeby tu mnie więcej nie było (…)
Poza tym ludzkie szczątki pozbawione są dostojeństwa szczątków wielorybich. Widać je czasem w płytkich wielorybniczych grobach, spod wielkich kamieni wyzierają czarne oczęta czaszek. Ludzkie szczątki przypominają raczej reniferze.
W zeszłym roku na plaży w Hollendarbukcie widziałem martwego renifera w zaawansowanym rozkładzie. Leżał jak brudna piłka, zapadnięta, bo spuszczono z niej powietrze. Dookoła niego mewie pióra i puch, jak kwiatki sypane przez dziewczęta w bieli na Boże Ciało. Ptaki wydeptały dookoła zagłębienie i reniferze truchło wyglądało jak złożone w gnieździe. Bielejące już na zimę lisy polarne jeszcze go nie otwarły, nie rozwlókł go niedźwiedź, więc mewy skubały tam, gdzie mogły, przez skórę się nie przebiły, tylko oczy, nozdrza, pysk, odbyt wyjedzone.
Tak bym właśnie leżał.
Jestem tutaj