Najpierw „Dżoker”, a później „Domino” – te dwie powieści wstrząsnęły mną do głębi. „Dżokera” czytałam dwa lata temu, w świąteczny, bożonarodzeniowy czas i sięgnęłam po niego tylko dlatego, że powieść tę zaproponowało mi wydawnictwo, a nie miałam na ten czas żadnej innej lektury. Już po kilkudziesięciu stronach rozkochałam się w Krzysztofie – głównym bohaterze, choć po prawdzie mówiąc nie wiedziałam, czy kocham bardziej jego – Wilczyńskiego, lubiącego być w centrum uwagi, czy jego przyjaciela – Kostka Kotkowskiego, który jak na Kota przystało, chadzał własnymi ścieżkami. Z tym większą radością i zaangażowaniem sięgnęłam więc po kontynuację – „Domino”. To wtedy przepadłam do głębi… spędziłam z powieścią dwa fantastyczne, letnie wieczory, czytając w ogrodzie i dziwiąc się coraz bardziej fabule. Piedziewicz nauczył mnie jednak cierpliwości, bo na „Dakotę”, ostatnią część trylogii, musiałam poczekać kolejny rok.
Jestem tutaj